wtorek, 21 sierpnia 2018

WPIS 5: D jak Dłuto i Dupa, czyli do pracy, rodacy!

Święty spokój to luksus, na który nie każdy zasługuje. Moje doczesne życie chyba nie uzbierało tylu kuponów, żeby się dorobić chociaż odrobiny tego luksusu.
– OŻESZKURWAAA....!
Wbrew pozorom to tylko spontaniczna reakcja człowieka niezupełnie rozbudzonego na atak ze strony czegoś makabrycznie ciężkiego, co trybie przyspieszonym znalazło się na jego głowie.
Dzień dobry, nazywam się Rafael Bielecki i właśnie wylądowało mi na ryju coś twardego.
Szarpnąłem się dziko, zaplątałem w prześcieradło i na miły początek dnia pocałowałem namiętnie podłogę.
Ryk śmiechu dwóch chłopaków rozbudził mnie całkowicie, chociaż ślepia standardowo zaklejała mi żółta mazia. Regullux i Severyn trzęśli się, rechocząc dziko.
– Nie macie co robić?! TO JA WAM ZARAZ ZNAJDĘ CIEKAWE ZAJĘCIE, palanci niedorobieni! – Wrzask Mafroya sprawił, że omal nie wturlałem się z wrażenia pod łóżko.
– Chcieliśmy tylko obudzić nowego kolegę... – Reg krztusił się własnym brechtem.
– Zwalając mu na głowę ciężki kufer?! Daj, ja ci zrzucę na ryj twój ciężki bagaż, zobaczymy jakim baranim śmiechem będziesz się zanosił, debilu!
TRZEP!
– Won, WON NA ŚNIADANIE!
– Dobra, dobra, nie chciałem... – Usłyszałem burknięcie Regulluxa. – ... tak lekko...
TRZEP!
– DOBRA, już mnie nie ma!
Trzaśnięcie drzwiami zadzwoniło mi w uszach niczym gong.
– A ty...? – Groźny głos Mafroya skierował się prawdopodobnie w stronę równie dowcipnego co Regullux Severyna.
– To był pomysł Bracka, nie mój...! Ja też znikam!
TRZASK!
– Bielecki, żyjesz, człowieku? – Silne ramiona pomogły mi się podnieść z podłogi. Przetarłem oczy, chwiejąc się na nogach.
– Chciałbym zaprzeczyć... – Duknąłem, masując sobie obolały łeb. Spojrzałem mglistym wzrokiem na blondyna. – Malowałeś twarz na zielono, czy coś mi się popieprzyło w mózgu...?
– Zakładając, że masz mózg – burknął Mafroy, mierząc mnie wzrokiem. – Przed pójściem spać zawsze nakładaj zaklęcia ochronne na łóżko, bo któregoś dnia ockniesz się w trumnie.
Jasne. Może mam się jeszcze okadzać wonnymi kadzidłami i maczać dłonie w krwi dziewicy? Zakładając, że w tym zamku jest jakaś dziewica, rzecz jasna, a przy takiej rozpuście jaka tu panuje to dziewictwo jest chyba tylko „honoris causa”.
– Idę pod prysznic, masz się ubrać i na mnie zaczekać – rozkazał blondas i trzasnął drzwiami od sracza. Westchnąłem ciężko i zerknąłem na twardego agresora, który przyprawił mnie o poranny ból bani. Na podłodze obok mnie spoczywał wielgalachny zielony kufer. O dżizas krajst, to CUD, że mnie nie zabiło!
Hm.
Zaryzykuję i otworzę. Jak wybuchnie to terroryści ucieszą ryje, że powiódł się zamach na największy zamcior jaki w życiu widziałem. Takie World Trade Center po zdemontowaniu i zabawie klockami LEGO.
Otworzyłem wieko, spodziewając się subtelnego „JEBUDU!” i donośnego „BIELECKI, NA DYWANIK DO BOGA!”, ale na szczęście okazało się, że jak zwykle jestem idiotą o debilnej wyobraźni. W „małym bagażu podręcznym” (który o mało co nie zrobił mi z pyska galaretki) znalazłem wymiędolone spodnie, wygniecioną koszulkę i kulkę skarpetek oraz majtki. Co prawda zaniepokoiło mnie to, że ciuchy wyglądały na używane przynajmniej przez miesiąc bez przerwy (o, losie, gacie noszone miecha...!), ale zapach sugerował, że jednak całkiem niedawno przechodziły gruntowną odnowę biologiczną w odmętach pralki. Generalnie woń czystych łachów mnie uspokoiła, więc założyłem spodnie na dupę, skarpety na swoje stópki (paznokcie u nóg już trzeci tydzień wrzeszczą o obcięcie, ale lenistwo je przegłosowało) i już miałem naciągnąć na grzbiet koszulkę, kiedy z czeluści kibla wyszedł Mafroy.
Drgnąłem gwałtownie.
Wyszedł ubrany tylko w dżinsy. Ogólnie wyglądał tak, jakby dopiero co Michał Anioł wyharatał go swoim dłutem w marmurze...
STOP, STOP, nie TYM dłutem, zboczeńcu! Jezu Chryste, za dużo telewizji...
– Bielecki, dziecinko, zaraz żuchwa wypadnie ci z zawiasów i pierdzielnie o podłogę. Poza tym masz ubytki w uzębieniu – Mafroy uśmiechnął się krzywo, patrząc na mnie z wyższością. Zatrzasnąłem klapę, błyskawicznie odwracając wzrok od boskiego kolesia. Serce waliło mi jak oszalałe. Uspokój się, ty bezmózgi bezmózgu! – Musimy się pospieszyć, bo spóźnimy się na lekcje, a przecież wypadałoby pojawić się na śniadaniu. – Blondas sięgnął po czarną koszulę, która leżała na jego nienagannie pościelonym wyrze. Zgrabnymi palcami zaczął zapinać guziki. – Zwiąż mi włosy, co?
Rzucił mi gumkę, a ja na drewnianych kopytach podszedłem do niego. Poczułem się jak wafel, ale nic nie powiedziałem. Staliśmy twarzą w twarz, oko w oko, ząb w... nie, kurwa, coś mi się popieprzyło.
– No pospiesz się, drewniaku, bo nie mamy czasu! – Zirytowało się bożyszcze. Musiałem stanąć bardzo blisko i niemal objąć kolesia ramionami. Delikatnie, bojąc się szarpnąć, zebrałem jego jedwabiste włosy i związałem je gumką.
– Mam ci wyrwać garść kłaków? – Burknąłem, maskując strach. – Nie ma sprawy, za taką perukę niejedna cizia oddałaby nawet własną cnotę.
Poczułem dreszcz, kiedy oddech Lucjusza otarł mi się o policzek. Bielecki. W–tej–chwili–przestań!
– Już? – Bond sięgnął do kucyka i nasze dłonie zetknęły się lekko. Gwałtownie zabrałem przeszczep, czując się jak ostatni debil. – Słuchaj, czego ty się tak na mnie lampisz, co? – Aż podskoczyłem. Mafroy głos miał beznamiętny i równie ciepły co dupa Eskimosa przy akcie defekacji, ale w oczach widać było niebezpieczne błyski.
– Zastanawiałem się nad tym, gdzie podział się sinior mojej produkcji – walnąłem nieostrożnie. Mafroy zacisnął wargi i bez ostrzeżenia pchnął mnie na ścianę. Aż mi zabrakło oddechu. Mamo, nie bij, NIE BIJ, PRZETŁUMACZ! Lucjusz oparł się jedną ręką obok mojej głowy, drugą przycisnął mnie za klatę, uniemożliwiając mi tym samym szybki iskejp. Wpatrzył mi się hipnotyzującym wzrokiem w ślepia.
– Bielecki... – Zaczął, ale w tym samym momencie życie uratowało mi tornado.
W tej samej chwili drzwi łupnęły zgrabnie o ścianę i do pokoju wpadli spleceni w namiętnym tańcu Regullux i Anika. ZBAWCY! Chyba kupię im paczkę prezerwatyw w podzięce!
Wyrwałem się z blond niewoli i przeskoczyłem przez własne łóżko, czując się fałszywie bezpiecznie. Ani śmiałem głębiej odetchnąć, bo Mafroy spurpurowiał ze złości, z Adonisa zamieniając się w Leppera.
– BLACK, do kurwy nędzy, co ty tu robisz?!
Czarnowłosy oderwał się od twarzy Anix i spojrzał nieprzytomnie na blondasa.
– Lu...? Jeszcze tu... Co TY tu robisz?!
– Mieszkam tu, do cholery! I właśnie się ubieram! A ty mi z pokoju burdelu robić nie będziesz, więc WON MI STĄD!
Ożeż... Jeszcze chwila a zacznie się tu akszyn z kałachem w roli głównej! 
– Mafroy, zlituj się, Sita okazała miłosierdzie i anulowała szlaban...
– Dla mnie to ona mogła zesłać na was nawet Ducha Świętego, do cholery! Idźcie się cieszyć gdzie indziej! – Mafroy zamieniał się w gremlina. Generalnie na gizmo to on nie wyglądał, ale teraz o mało co nie pokazał kompletu zębów i pazurów Wolverina.
Anika uśmiechnęła się zabójczo i spojrzała na mnie, nieszczęsnego, po czym na pseudoarystokratę w szale zniszczenia i błysk zrozumienia pojawił się w jej oczach.
– Reggy, chodź do łazienki, umyję ci podwozie... – Zachichotała, ciągnąc go za łokieć w kierunku kibla.
– Już nawet we własnym dormitorium nie można posiedzieć... – Mruknął Brack idąc za swoją wybranką.
– A spróbujcie spóźnić się na lekcje, to mordy obiję i wlepię tygodniowe szorowanie korytarza szczotką do zębów! – Ryknął wkurwiony Mafroy, posyłając w stronę drzwi od sracza tak mordercze spojrzenie, że poczułem je całym swoim jestestwem.
– Pieprzony preeefeeea... aaach! – Jęk Regulluxa był aż nazbyt jednoznaczny.
– Apage, Satane... – Przeżegnałem się pobożnie, z braku doświadczenia lewą kończyną górną.
– A ty czego stoisz jak dziwka pod latarnią?! Ubieraj się, chyba że zamierzasz paradować po szkole w samych gaciach! – Skoncentrowany wkurw Mafroya strzelił mnie w mordę.
– Nawet w nich będę robił za widowisko, więc co za różnica... – Mruknąłem, ale błyskawicznie naciągnąłem koszulkę, bo blondas strzelał piorunami z oczu. Byłem gotowy w rekordowym czasie i nawet udało mi się nie założyć t–shirta na lewą stronę.
– Zakładaj to – oberwałem jakąś szmatą prosto w twarz. Wziąłem to coś w dwa palce i zerknąłem na nie z uroczym „WTF?!”.
– Co to za włosiennica, do diabła...?! – Wykrztusiłem.
– To szata, ignorancie. Zakładaj, bo jak ja ci pomogę, to będzie twój gajer do trumny! – Mafroy zabijał spojrzeniem i intencjami. Szata czy szmata, co za różnica... Wciągnąłem to na grzbiet i poczułem się jak Neo z Matrixa (po naciągnięciu kaptura jak Ojciec Dyrektor), tyle że z zielono–srebrną odznaką z wężem.
Zoofile, psiamać.
– Różdżka. No nie jop się na mnie, człowieku! Różdżki na oczy nie widziałeś, że masz oczy jak galeplony?!
Nie, no jasne. Na moim osiedlu są tacy z magicznymi różdżkami. Tylko grubszymi i dłuższymi. Ich magiczne zaklęcie to „Komórka czy wpierdol?!”. Natychmiast mają komórkę. A dla jaj i tak dostajesz wpierdol. Na takich mówi się drechy i skinheadzi.
– Że cooo? – Wyrwało mi się kretynowato.
– Picasso w kolorach! – Zbulwił się Lucjusz, po czym wyciągnął z mojego kufra kijaszek jakim Ewka zazwyczaj bawi się w Jedi, po czym wcisnął mi to w łapsko. – Trzymaj!
Zacisnąłem palce na drewnie i nagle poczułem uderzenie gorąca w palcach. Uczucie podobne do wsadzenia grabi we wrzątek. Pisnąłem, kiedy z czubka posypały się iskry jak z zimnych ogni. SZATAN, DZIEWICE I GWAŁTY!
Drewno wypadło mi z łapy, kolejny snop iskier sypnął się z tego czegoś, a ja odskoczyłem, przywalając piętą w nogę łóżka.
O kurwa, jakie ładne gwiazdy.
– Podnieś różdżkę, idioto, nie mamy całego dnia! – Zmarszczył się Lucjusz, nieczuły na moje cierpienie. Podniosłem różdżkę z ziemi, bojąc się, że zaraz wyskoczy z niej mały zielony ludzik i zacznie obgryzać mi sznurówki.
Nic mnie dzisiaj nie zaskoczy. NIC.
– Idziemy.
Wyruszyliśmy na podbój Wielkiej Sali.
Przy stole Ślizgronów siedzieli już Sita i Severyn. Regullux i Anika odprężali się w kiblu, więc mogłem odetchnąć. Chyba wolę przerwę reklamową niż ich porno.
ŻARCIE!
Rzuciłem się na półmiski, ignorując zniesmaczone spojrzenia sąsiadów. Ten obok mnie zwiał na drugi koniec stołu. Ups. Chyba wczoraj miał przyjemność być przeze mnie oplutym. Kartofelki smakowały...?
MUSLI! Nooo i to się nazywa obsługa!
Mafroy z Sitą prowadzili chłodną perorę o jakiś Gryffionach. Severyn zamknął ryja w książce. Ależ on towarzyski, no po prostu gada jak najęty.
W momencie kiedy ostatnia łycha płatków wprowadziła się z walizkami do mojego żołądka, do naszego stołu podszedł jeden z profesorów. Wyglądał jak mors, aż dziw, że Greenpeace jeszcze się tu nie pokazało. Bogato zdobiona kamizelka ciasno opinała jego brzuch. Cud, że guziki mu nie strzeliły. Mors posiadał rude wąsy i słomiane włosy z łysinką na czołem. Yummy.
– Dzień dobry, panie profesorze – Lucjusz poderwał swoje dupsko i z szacunkiem skłonił się morsowi. W jego ślady poszła zarówno Sita jak Severyn. Tylko ja siedziałem jak przychlast.
– Witaj, Lucjuszu. Jak widzę, panna Darckmond wygląda równie olśniewająco jak zawsze. Gdzie podziewa się równie śliczna siostra?
– Została w dormitorium. Bardzo źle się poczuła – powiedziała dziewczyna, łżąc jak pies.
Uhm. Tak źle, że padła na kolana.
O geeez, wolałbym sobie tego nie wyobrażać...
Mafroy spojrzał na mnie morderczym wzrokiem i dopiero wtedy załapałem, że powinienem ruszyć dupsko. W tej samej chwili mors dostrzegł moją skromną osobę i jego twarz rozpromienił szeroki uśmiech. O losie, kolejny interesujący się dziećmi w nieodpowiedni sposób?!
– Och, jak miło! Mój nowy podopieczny, Rafael Bielecki, nieprawdaż? – Ucieszył ryja. Co za podejrzana kadra, dyrektor jak Wojciech K. z Poznańskich Słowików, profesor a'la Polański, tylko pewnie z apetytem na każdego nieletniego.
Mafroy poderżnął mi gardło jednym spojrzeniem, więc niechętnie wstałem z miejsca.
– Tak, panie profesorze.
– Wspaniale, że trafiłeś do tak zacnego domu, jakim jest Slytegrin! Mam nadzieję, że przyniesiesz nam chlubę! – Gościu jebnął mnie radośnie w ramię, aż mi woda w mózgu zachlupotała. –  No tak, my tu gadu gadu, a plany lekcji same się nie rozdadzą!
Wcisnął każdemu z nas papier do rąk.
– W najbliższy piątek organizuję herbatkę. Zapraszam pana, panie Mafroy, obie panie Darckmond, pana Snake'a no i mam nadzieję, że pan Bielecki również do nas dołączy! – Mors znowu ucieszył się zbyt szeroko jak na mój gust.
Jasne. Pędzę, lecę, nogi łamię.
Kolo rozprostował żagle i popełzł do innych uczniów. Adieu, nie pisz, nie dzwoń, a najlepiej w ogóle nie wracaj.
– Co to za fajans? – Zapytałem grzecznie Mafroya, siadając na tyłku.
TRZEP!
– Trochę kultury, ty pieprzony troglodyto! – Oberwałem w kość potyliczną. – W mazak dawno nie dostałeś? To nasz opiekun i nauczyciel eliksirów, Slugborn, więc uważaj na słowa, bo będą cię zeskrobywać ze ściany! – Bond zmiażdżył mnie spojrzeniem Andrzeja Gołoty.
Ja nie wiem, on to chyba ma stan permanentnego PMSa. No–Spę, przystojniaczku...?
– Luz. Zajarzyłem. Nie musisz mi obiecywać rozatomizowania w obrębie paru metrów – wymamrotałem, masując łeb. Mafroy spojrzał z uczuciem na sufit, zęby zgrzytnęły jak paznokcie o starą tablicę.
– No, to w piątek pierwszy zjazd Fanów Ślimaka – westchnęła Sita, podchodząc do Mafroya. – No i mamy jego w drużynie – wskazała na mnie głową, jawnie ignorując to, że siedzę obok.
Ej.
Cholera.
Ja naprawdę nie jestem upośledzony!
– A Anice naprawdę założę gryzący pas cnoty i żelazną machę. Się zdzira nauczy, że ja nie jestem jej chodzącym dzienniczkiem ucznia z usprawiedliwieniami, do kurwy nędzy!
Aua.
– Dobra, zbieramy dupy w troki, mamy transmutację, a ta krowa McGolagarr to chodzący zegarek – Lucjusz złapał mnie za łokieć i szarpnął w kierunku wyjścia.
– Transco...? – Przed oczyma zajaśniała mi pełna grozy i makabry scena grupki facetów uczących się malować i dobierać długość spódniczki do koloru włosów, czy coś tam w tym guście.
– Transmutacja, człowieku. Dziedzina magii. Wychowywały cię dzikie zwierzęta, czy co? – Sita skrzywiła się z niesmakiem, patrząc na mnie z wyższością.
Westchnąłem mało filozoficznie i powlokłem się po schodach na górę, starając się nie zgubić Lucjusza. Tym razem przed oczami miałem wizję makabry w postaci wyciągania z kapelusza faceta pod czterdziestkę umalowanego na styl Kleopatry.
To już koniec.
Pod klasą czekaliśmy jeszcze jakieś pięć minut, aż zadzwonił gong na lekcje. Dosłownie dwie sekundy później przydrałowała do nas Miss Ojro. Khe. W sumie z tym wyglądem to może być profesor McGacekgarr.
– Siadamy na końcu klasy. Zachowuj się jak człowiek, a nie jak buszmen! – Syknął mi życzliwie Lucjusz. Wpakowałem się na swoje miejsce, Ojro zaczęła perorę. No to idziemy w stan uśpienia... ZzZz...
Ocknąłem się dopiero wtedy, gdy coś kwaknęło mi donośnie do ucha.
O kurwa, czy jest na sali lekarz?!
– Co?! Gdzie?! To nie ja zjadłem knedle Agusi! – Wyrwało mi się, a Lucjusz przejechał ręką po twarzy.
Grunt, że nie po mojej.
– Może tak przestaniesz robić wieś?! – Ścisnął mnie z całej siły za udo, a mięsień odśpiewał mi rockowy protest song.
– W sensie, że o co chodzi, bo ja takie dziecko z Polski... – Duknąłem, wreszcie dostrzegając ławce przede mną owo coś, co przyprawiło mnie o stan przedzawałowy i wcześniejszą miażdżycę żył.
– Masz przed sobą kaczkę, którą musisz zamienić w kruka Corvusem. Capsisco?!
– Aaaa... – Wytężyłem szereg szarych komórek. – Eee... nie capisco. Jaśniej?
– Całe życie z idiotami... – Mafroy prawdopodobnie w tej chwili miał ochotę mnie zajebać, ale obecność Ojro nieco mu to utrudniała.
Rozejrzałem się po klasie. Wszyscy dźgali swoje kaczuchy różdżkami i krzyczeli coś bełkotliwie.
– To nie zadziała. – Fatalizm mode on. No, ale skoro konformizm i maltretowanie ptactwa, no to why not?
– CORPUS! – Ryknąłem, coby się wykazać umiejętnościami i objętością płuc.
Ups.
Chyba coś spieprzyłem.
– Co się dzieje?! – Odryknęła Gackowa, spiesząc w naszym kierunku. Mafroy przezornie odskoczył, krzywiąc się z obrzydzeniem. – Bielecki, CO TO, do cholery, jest?!
– Eee... No, pani profesor, mnie to wygląda na kobiecy korpus z dwoma cyc... piersiami, bez kończyn górnych, szyi, du... okolicy pośladkowej i całej reszty, ale mogę się mylić... – Powiedziałem, odsuwając się z krzesłem od fragmentu żeńskich zwłok. – Na dodatek ociekają hektolitrem hemoglobiny... Z braku dokumentów nie jestem w stanie ustalić danych osobowych denatki...
Eeee... Fail?
– Skąd to się tu wzięło?!
– Spieprzyłem...? – Zasugerowałem niepewnie.
– Minus dwadzieścia punktów dla Slytegrinu, Bielecki! Proszę to sprzątnąć!
Belfrzyca zawinęła ogonem i poszła opieprzać kogoś innego. Mafroy dyszał żądzą mordu. Jednym machnięciem różdżki usunął efekty uboczne mojej WIELKIEJ PRZYGODY z magią.
– Ja nie znam się na czarach... – Wyjęczałem z rozpaczą.
– W takim razie zrobię ci przyspieszony kurs magii, kurwa mać! Pięć lat w dwa tygodnie!
AAAAAA!
– Chyba cię posrało!
– Zaczynamy od dzisiaj i nie ma, że boli – Mafroy pochylił się nade mną tak władczo, że mnie zatkało.
– Chrzań się. – Taaajest, Raf. Nacharchaj mu na buty, niech se buc nie myśli!
– Szacunek!
– Gdzie?
– W du... – Lucjusz nie skończył, bo rozległ się gong. Dobra, proszę wycieczki, spierdalamy przed tubylcamy!
W ciągu trzech sekund wyparowałem z klasy i schowałem się w jakimś pustym jak lodówka studencka korytarzu. Na razie dam sobie spokój z zajęciami.
Niech żyją wagsy!

środa, 25 lipca 2018

WPIS 4: R jak Rozbój i Radocha czyli „Jam Niewinny!”


– Regullux, do diabła, puść go! – Lucjusz złapał gościa za kołnierz i siłą go ode mnie odciągnął.
Padłem jak długi na podłogę łapiąc się za gardło i dysząc jak napaleniec w słuchawkę na linii 0–700.
– Nie masz co robić?! Ja ci zaraz znajdę twórcze zajęcie, idioto! – Blondyn wydarł się na Regulluxa, potrząsając go za chabety. – Won sprzątać, a Bieleckiego zostaw w spokoju!
– Spoko, Lu, mogłeś od razu powiedzieć, że masz na niego wyłączność, trzymałbym rączki przy sobie...
– Ja nie chcę nic mówić, chłopaki, ale ja tu, cholera, siedzę i wszystko słyszę! – Wydyszałem, zbierając swoje zwłoki z ziemi.
– A ty się zamknij, o zdanie nikt cię nie pytał i na pewno to się nie zmieni! – Warknął wkurwiony Lucjusz.
Grzecznie zamknąłem jadaczkę. Terror. Strach. Tak, już kocham tą placówkę.
– A bierz se go, Lu. Arivederci, łazienka zajęta! – Regullux capnął piżamę i zabarykadował się za jakimiś drzwiami. W tej samej chwili dotarło do mnie jedno.
Szkoła z internatem, a ja tylko w tym, co mam na sobie. Ożeżty, ja nie mam co na siebie włożyć...
– Dobra, Bielecki. Tamto wyro jest twoje – Mafroy wskazał łóżko pomiędzy swoim a Severyna. Wciąż oszołomiony i przybity swoją nagłą biedą usiadłem na posłaniu, uprzednio zrzucając z niego łachy Regulluxa (których jeszcze nie zabrał z racji przebywania w kiblu). Wgapiłem się w zieloną narzutę.
Nawet nie zauważyłem kiedy Regullux wyszedł ze sracza, a jego miejsce zajął Mafroy. Ocknąłem się z twórczej zadumy dopiero wtedy, kiedy blondyn z niego wybył.
Mafroy ubrany był tylko w czarne aksamitne spodnie od piżamy, mokre kosmyki włosów wycierał białym ręcznikiem. Kropelki wody lśniły na jego nagim torsie. Cholera, jak można mieć tak idealne ciało?! Grecy zapewne opiewaliby jego urodę w peanach, a Apollo z zazdrości wydłubałby mu oko, może dwa.
– Bielecki, marzycielu, ocknij się! – Jego jedwabisty głos przyprawił mnie o dreszcz.
– Co? – Padło debilne pytanie człowieka, który został nieprzyjemnie wyrwany z głębin własnego jestestwa i przeniosłem zaskoczone spojrzenie z torsu chłopaka wprost na jego boską twarz. Co za przeklęte myśli! Spaliłem buraka niczym cnotka niewydymka.
– Pstro. Kibel wolny, jeśli zamierzasz się dzisiaj myć, to zrób to w możliwie jak najkrótszym czasie. Potem zamierzam iść spać i nie pozwolę sobie przeszkodzić w tym absorbującym zajęciu.
Uniosłem brwi.
– Nie mam żadnych ciuchów. Nic.
Lucjusz i Regullux ryknęli zgodnym diabolicznym śmiechem, wymieniając się znaczącymi spojrzeniami. Nawet Severyn uśmiechnął się blado znad swojego tomiszcza. Pierwszy opanował się Mafroy, wciąż z delikatnym uśmiechem na ustach. Najpierw zerknął na mnie, potem na Seva, potem znowu zgwałcił mnie spojrzeniem i wreszcie spojrzał na Regulluxa.
– Reg, kochanie, użycz Rafaelowi trochę łaszków. Zdaje się, że macie ten sam rozmiar...
Regullux dźwignął się z łóżka i zaczął kolejny przegląd miesiąca w swoim kufrze.
– Się robi, kolego!
Po chwili cisnął we mnie jakąś petardą łachów i ręcznikiem.
– Proszbardzo, Dom Mody Regi Klein zaprasza!
– Ta... dzienks... – Duknąłem, po czym odprowadzony śmiechem obydwóch współlokatorów wszedłem do łazienki.
Łazienka była duża i srebrnozielona. Oprócz kabiny prysznicowej była tu wanna, na kamiennej ścianie wisiało lustro z półką, pod nimi umywalka, a ktoś inteligentny postawił w rogu kanapę. A kupę to do garsteczki sobie można zrobić, bo muszli klozetowej ani widu ani słychu.
– Wow – stęknąłem półinteligentnie. Położyłem ręcznik i czarne aksamitne spodnie od piżamy (miejscowa moda, czy jak?) na kanapie, rozebrałem się i wlazłem pod prysznic, puszczając gorącą wodę.
Rozluźniłem się.
Dobra jest, dają żarcie, jest prysznic, a że ludzie nawiedzeni, to małe piwo. Przynajmniej na jakiś czas pozbyłem się tego dziewczynkopodobnego gnoja... Trzeba będzie matce skrobnąć kilka słów, że wymiana międzyszkolna, taki geniusz ze mnie i w ogóle. Jak znam życie to nawet nie zauważy, że jej pierworodny wsiąkł gdzieś na amen.
Gorąca woda z mydłem spływała po mnie, czułem się coraz lepiej (nawet zacząłem nucić pod nosem jakiś radiowy przebój), gdy nagle...
... drzwi od kabiny rozsunęły się gwałtownie.
Wrzasnąłem rozdzierająco, zasłaniając strategiczne miejsca rękoma, serce waliło mi jak oszalałe, poślizgnąłem się na mokrym brodziku i z wizgiem zatańczyłem dziką salsę na dwie pięty. Potem wylądowałem na dupie.
W drzwiach kabiny stał i lał z dzikiego histerycznego brechtu Lucjusz, a za nim stała Anika, która dosłownie wyła z radochy, opierając się o framugę.
– Za... zapomniałem szczotki do wło... włosów... – Śmiał się Mafroy, sięgając po szczotkę do włosów znajdującą się na półce tuż nad moją głową. Łzy radości spływały mu po policzkach. – Masz...
Rzucił mi ręcznik i wyszedł razem z szarowłosą. Oboje wciąż ryli ze śmiechu.
Apopleksja powoli mijała. Dżizas, kurwa, ja pierdolę! Powiedz, błagam, POWIEDZ, że oni NIC nie widzieli!
Siedziałem na dnie brodzika, zastanawiając się, czy gdybym teraz podciął sobie żyły, to czy szybko by to zauważyli. Co to ma, do cholery, być?! Peep Show dla ubogich?! Szczotki zapomniał?! A pukania to mamusia w domu nie nauczyli?! I CO TU ROBI ANIKA?!
Wylazłem z kabiny masując sobie kość ogonową i serce. Wytarłem się ręcznikiem, łapy mi drżały kiedy zakładałem spodnie od piżamy.
Czułem się kompletnie zaszczuty, tętno skoczyło mi do dwustu dwudziestu. Odetchnąłem głęboko i ciśnienie trochę mi opadło. Odgarnąłem wilgotne czarne włosy z oczu i przymierzyłem się do wyjścia z kibla. Opieprzę ich na perłowo ze szlaczkiem, psiamać! Niech se nie myślą, że se pozwolę! BO SE NIE POZWOLĘ!
Nacisnąłem klamkę i wyszedłem.
Na mój widok Lucjusz i Anika ponownie dostali napadu głupawki. Spaliłem rekordową cegłę.
– Dobra, Anix... – Wykrztusił Mafroy. – Nie zawstydzajmy chłopaczyny...
Anika spojrzała na mnie kokieteryjnie i oblizała się słodko. Miała na sobie czarną jedwabną koszulkę nocną na ramiączkach, która dzięki swojej długości zasługiwała u mnie na miano chusteczki do nosa (długość do jednej trzeciej uda, Boże, mam nadzieję, że nie zapomniała założyć majtek!), a szare, jeszcze wilgotne loki kaskadą opadały jej na plecy i ramiona. Na nogach miała sandałki na mikroskopijnym obcasiku. Podeszła do mnie zwinnie i zanim zdążyłem zacząć się bronić, oplotła mnie ramionami w pasie, pochylając się wprost do mojego ucha.
– Mrrrau, Apollo przy tobie to szmaciarz... – Mruknęła, a mi zbrojny dreszcz przerażenia przegalopował po plecach.
– Anika, odchrzań się od niego! – Na ratunek pospieszył Lucjusz, łapiąc mnie bezceremonialnie za ramię, a Regullux szarpnął dziewczynę w drugą stronę, po czym splótł się z nią w uścisku. Ich twarze zniknęły w burzy włosów. W sumie wyglądało to tak, jakby Reg chciał zjeść Anikę w całości. Kanibalizm wiecznie żywy.
Fuuu.
– A ci swoje, para zboczeńców – Sita beznamiętnie spojrzała na pochłaniającą się paszczami parę. Sama leżała po królewsku na łóżku Severyna, zapuszczając mu żurawia w książkę. Miała na sobie identyczną koszulkę co Anika, tyle że szarą. – Ej, bo zdemoralizujecie chłopaka! – Błyskawicznie zerwała się z łóżka. Automatycznie cofnąłem się o krok i z piskiem pięcioletniej dziewczynki zasłoniłem rękoma. Sita wzięła sobie mnie na celownik i już miała podejść, kiedy drogę zagrodził jej Lucjusz. Zakładam, że minę miał buldoga skrzyżowanego z pitbullem, bo Sita skrzywiła się z niesmakiem i westchnęła ciężko – Dobra, w dupie z tym. Poczytam sobie coś inteligentnego, a potem pobawię się w Poszukiwacza Zaginionego Wibratora – dodała z przekąsem, wracając na swoje miejsce obok średnio zainteresowanego ogółem zdarzeń Seva.
Anika i Regullux w tym czasie byli w fazie... hm... cóż, ona ma całkiem ładne cycki, nie powiem. Sita westchnęła dramatycznie, zabrała Severynowi książkę, po czym z precyzją celującego w kaczkę łowczego rzuciła w nich tym tomiszczem.
– MMMMAUA! – Anika oderwała się od czarnowłosego, masując sobie głowę. Oboje dyszeli. Psiamiać, coś mi się widzi, że co wieczór będę mieć darmowy kanał niemiecki z porno kiepskiej jakości. Przynajmniej w HD i z DolbySorrundem. Lucjusz wzniósł oczy pod sufit. – Posrało cię do reszty?!
– O, wreszcie! – Warknęła Sita. – Odsuń się od niego, perwersyjna krowo. To nie burdel, tylko szkoła, a poza tym nie musisz wszystkim prezentować tego czegoś, co nazywasz cyckami, a co umarło chyba już dawno temu, bo wisi i nie wygląda zbyt apetycznie. Wystraszysz nam dziewica.
Dziewica?! TO O MNIE?!
– A co? Cycków nie widział? Ej, Apollo, chcesz pomacać? Dobry silikon nie jest zły! – Anika zaprezentowała mi swoje atrybuty w całej okazałości. Szczęka opadła mi do kolan, a jakiś palant włączył w mózgu przycisk „Spierdalaj stąd, Raf, bo cię przelecą!”.
Piersi dziewczyny natychmiast zakryły ręce Rega.
– Czego straszysz dzieciaka?! – Warknął chłopak. Cóż, też bym się wkurwił, gdyby moja laska pokazywała swoje wymiona jakiemuś frajerowi ze wsi Polska.
– Nie takie rzeczy się widziało... – Mruknąłem, udając takiego, co to cały swój wolny czas aktywnie spędza na pornotube.
– Ty – Sylwita wstała gwałtownie z wyra i podeszła do Regulluxa. – Naucz swoją dziewczynę KRZTYNY, kurwa, KRZTYNY przyzwoitości! A ty – tu szarpnęła Anikę za ramię. – Masz szlaban na Regulluxa. WON DO POKOJU, dwa dni bez macania dadzą ci do myślenia, latarniaro jedna! – Sita wściekła jak sto diabli pociągnęła siostrę za rękę do wyjścia.
– DWA DNI?! TO ROZBÓJ! – Usłyszeliśmy wrzask Aniki, która została siłą wypchnięta z klatki schodowej.
Wolałem się nie odzywać. W spodniach od piżamy moja cnota nie czuła się najbezpieczniej.
Lucjusz zaczął się śmiać, Severyn z westchnieniem podniósł swoją zbezczeszczoną własność, a Reg westchnął ciężko. Ja stałem jak to drewno i pewnie wyglądałem jak totalna ciota.
– Nie mów, że ruszył cię widok cycków Anix... – Mafroy zaczął brechtać się jeszcze głośniej, patrząc na mnie z rozbawieniem. Wyglądał zabójczo z takim uśmiechem. Nosz po prostu Blond Bond w wersji hippis, z uroczą mieszanką półpudziana.
Łejt a moment, Bielecki! Ty się lepiej skup, palancie, na tym, żeby bezpiecznie dotrzeć do swojego wyra i zakopać się w pościeli, a nie jakąś zboczenadę odstawiasz!
Moje Ja wymierzyło mi mentalny lewy sierpowy aż mi zęby zadzwoniły marsza pogrzebowego. Błyskawicznie odwróciłem wzrok od szatańsko przystojnego chłopaka.
– Idę spać – rzuciłem niezobowiązująco, mając ochotę dodać „miejcie mnie w dupie, proszę nie budzić przed dziesiątą i zabierz to dildo z mojej poduszki”, ale wolałem o dildzie nie wspominać. To nie byłoby zbyt bezpieczne posunięcie, a nuż widelec na żartach się nie znają...
– Psia morda, nie będę mógł dobrać się do Aniki przez DWA DNI! – Regullux kopnął z całej siły nogę od łóżka. Rzecz jasna, wyszedł na tym gorzej niż łóżko, bo syknął przeciągle.
– Reg, jasna cholera, dorwiesz się do niej w czwartek. Dzień przed postem – odparował z przekąsem Mafroy.
– Wiecznie niewyżyci... – Mruknął Severyn, zatopiony w swojej instrukcji obsługi pralki.
Zasunąłem zasłonki wokół łóżka, dostrzegając jednocześnie niepokojące spojrzenie Mafroya. Alert, nie patrz mu w oczy, bo jak upierdoli, to odgryzie łapę przy samej dupie!
Błyskawicznie wskoczyłem pod kołdrę, starając się zignorować rozmowy współlokatorów, którzy prowadzili perorę o jakimś kwiktyciu. Pewnie jakaś trawka, co ją po kryjomu palą, cholera go wie.
Na samą myśl o tym, że Mafroy widział mnie nago pod prysznicem poczułem, że mi niedobrze.
Kurwa mać.

niedziela, 20 maja 2018

WPIS 3: S jak Szatańskie Trio i zwierzyna domowa, czyli chrzciny bez spirytusu

Generalnie to spóźniłam się z rodziałem o kilkanaście godzin, ale. ALE JEST. Docenić. Pochwalić. Ukochać. Dać cukierki, nieczekoladowe, podam adres na priv ;)
Komentujcie, ludzie, bo mi smutno jak nie komentujecie. Smutno, kurwa, w chuj.
Indżoj.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------


– Widzę, że osiągnęliście nić porozumienia, panowie! – Dunbelbore ucieszył się i klasnął w ręce. – No to ja się pofatyguję po nauczycieli, a ty, Rafaelu, zaaklimatyzuj się! – Dyr „życzliwie” sobie poszedł, zostawiając mnie na pastwę wkurwionego Mafroya i przerażających sióstr Darckmond.
Jagnię w stadzie lwów, umrę tu, zginę! Moje Ja pisnęło przeraźliwie i zwinęło się w rulonik. Rafael, spokojnie. Wdech, wydech, wdech, nie rzygaj, wdeeech...
– Kociątko chyba spanikowało – zachichotała tym razem ta czarnowłosa. Szara wyszczerzyła się niebezpiecznie. A mogłem wydusić ze starej kasę na trening kravki i co? I chujów sto, teraz będę musiał liczyć na nogi od krzeseł!
– Sita, nie czepiaj się chłopaczyny. Niech wie, że zawsze może spróbować uciekać – mruknął Lucjusz, mierząc mnie zbójowym spojrzeniem. W sumie poczułem dzięki niemu chociaż minimalny przypływ ulgi. Przynajmniej miał mnie za człowieka. I wał z tym, że za cykorię. Humanitarne traktowanie kociąt to podstawa!
– Ciekawe, w którym domu będzie – Sita odgarnęła czarne loki.
– Lu, jeśli w Slytegrinie, to znaczy, że będziesz go miał w pokoju! – Szarowłosa sucz oblizała się uwodzicielsko.
Mafroy spojrzał na nią jak na stałą bywalczynię zakładów psychiatrycznych.
– Anika, dziecko, co ty pieprzysz? Jaki Slytegrin? Jak dostanie się do Huffiuffu to będzie sukces – warknął.
Heloooł, psiamać! Ja tu jestem! I WBREW POZOROM WSZYSTKO SŁYSZĘ! Co prawda ze zrozumieniem mam pewne techniczne kłopoty, ale KURWA, jednak tu jestem! I NIE JESTEM UPOŚLEDZONY!
Nie zdążyłem otworzyć ust, aby uraczyć tego pseudoarystokartę jakimś elokwentnym epitetem, ale przerwał mi tupot setek nóg. Do Wielkiej Sali zaczął wsypywać się odziany na czarno lud, który z hałasem wziął szturmem cztery równoległe stoły.
– No, Kitty, zaraz się okaże czyś ulepiony z gliny, czy z gówna – powiedziała złowieszczo Sita, szczerząc zęby nie mniej przerażająco co jej bliźniaczka.
Heelp, I neeed somebooody, HEEELP! IT WAS ENYYYBODY, HEEEELP!
Anika posłała mi jadowitego całuska, po czym z szatańskim śmiechem, który skojarzył mi się z dziewiątym kręgiem piekielnym i wyciem potępionych dusz, poszła do stołu po lewej, a jej negatyw i Lucjusz podążyli za nią. Krzyżyk na drogę.
Mafroy na odchodnym poczęstował mnie tak lodowatym uśmiechem, że job twoja mać, moje Ja z rulonika skręciło się w sprężynkę i jęknęło żałośnie.
Bielecki. Masz przejebane.
Pokrzepiony tym, jakże optymistycznym, stwierdzeniem faktu, podniosłem głowę i wzrokiem omiotłem i wymiotłem tłum, który nadal cisnął się do wolnych miejsc. Tajfun składał się z uczniów przedziału wiekowego 12–17 lat, a wszyscy żądni świeżej krwi, świeżego mięcha i odrobiny pieczywa do zagryzienia. Zgodnie podzielili się na cztery stoły (podle kolorów swoich znaczków), za to mniej zgodnie wyglądało już samo zasiadanie do nich. Tu i ówdzie wybuchły zamieszki, walka o miejsca siedzące przy swoich najlepsiejszych frendach trwała dobrych kilka minut. Wreszcie plebs zasiadł, radośnie gaworząc o swoich sprawach. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Gut, gut, niech tak zostanie, mnie to tam na rąsię...
Zerknąłem na lewo i nadziałem się na przeszywające szare spojrzenie i ironiczny uśmiech. Mafroy, bliźniaczki z dwoma fagasami do kompletu lampili się na mnie jak na potencjalne główne danie bankietowe. Moje Ja przeszło kryzys osobowości i ze sprężynki złożyło się w kwadracik.
W tej samej chwili do sali wparowała młoda nauczycielka o wyglądzie Miss Ojro 1939, się znaczy – niedożywionej belfrzycy o twarzy tak zaciętej, że łożeżtyłorzeszki. Za nią podążało stadko jedenastoletnich jeńców wojennych. Reeech, czyli nie tylko ja tu mam myśli samobójcze!
Z bocznych drzwi wyszło coś wielkości Ewki, co wprawiło mnie w stan przedzawałowy. Niosło toto stołek i połataną szmatę. Ciekawość wypchnęła moje skrajne przerażenie za drzwi i zainteresowała się tematem.
Miss Ojro wyciągnęła jakiś rulon i zaczęła wyczytywać nazwiska. Chyba sprawdzała, czy jeńcy dotarli i czy żaden nie skręcił w prawo zamiast w lewo. Tego akurat nie słuchałem, pochłonęło mnie obserwowanie dzieciarni, która jakimś cudem wyglądała na bardziej przerażoną ode mnie.
Wreszcie zorientowałem się, że oglądam jakiś szatański rytuał. Szczeniaki po wyczytaniu swojego nazwiska po kolei podchodziły do stołka, nakładały połataną szmatę na głowę, a ta coś krzyczała. Postanowiłem włączyć przekaz audio, czego natychmiast pożałowałem.
– GRYFFION! – Szmata ryknęła tak głośno, że bębenki mi zastrajkowały. O kurwa i wszyscy święci, co to za marka wzmacniaczy i dlaczego używają ich tutaj, a nie na spędach plenerowych dla fanów ryczenia wspomnianego Slipknota?!
Rudowłose coś zdjęło szmatę i pobiegło do stołu po prawej, przy którymże to wiwatowano. Rytuał powtórzył się jeszcze przy trzech ostatnich maszkaronach, tylko wrzaski były inne, a sami jeńcy radośnie biegli do innych stołów.
Zaiste, interesujące.
Dyr ruszył dupsko z siedzenia, obdarzył całą salę dobrodusznym uśmiechem (chyba powinien zapoznać się z tym gościem od Poznańskich Słowików) i oznajmił radośnie:
– Witam świeżo upieczonych pierwszoklasistów i was, starsi uczniowie! Zanim zaczniemy opychać się do nieprzytomności tym wysokokalorycznym żarciem, pragnę wam przedstawić nowego kolegę, który dojdzie na szósty rok. Ceremonia przydzielenia zakończy się właśnie na nim! – Caritas skinął na Miss Ojro. Zacne ciało pedagogiczne (mało atrakcyjne, bo mało, ale zawsze ciało) ponownie rozwinęło rulon i przeczytała na głos mój honor.
– Bielecki, Rafael!
Pierwszym odruchem była chęć zapytania „Czego, kurwa?”, ale powstrzymałem chęć popisania się moją łaciną podwórkową i greką społeczną. Spojrzałem na nią tylko wzrokiem poirytowanego osła, który nie zamierza ruszyć się ze straganu z jabłkami.
– Bielecki! Podejdź i załóż tiarę!
Cała sala jopiła się na mnie jak na odchyła. No, chyba nie myślą, że wezmę udział w tej heretyckiej inicjacji?! Może jeszcze rozstawią ołtarz, każą mi zgwałcić kota i zjeść dziewicę?! Przecież ta szmata na bank ma wszy, się znaczy, zmotoryzowany łupież!
– BIELECKI! – Miss powoli traciła cierpliwość.
Kątem oka zauważyłem, że Mafroy and jego ekipa walają się po stole ze śmiechu. Moje Ja wydało okrzyk wojenny i ruszyło do boju. Pierwotny plan zakrawał na podmalowanie temu pseudoarystokracie drugiego ślepia, ale w tej chwili ważniejsze stało się to, żeby piardnąć w stołek i doczekać się tajemniczego wrzasku, który by mi dał wskazówkę, gdzie mam usadzić moje zgrabne dupsko. Już po chwili siedziałem jak idiota na samym środku Wielkiej Sali a zdziczały tłum z krwiożerczym błyskiem w setkach oczu obserwował mnie świdrująco, kiedy naciągałem szmatę na moje starannie wypielęgnowane włoski.
Szmata opadła mi na oczy, odbierając tym samym przekaz video.
– Proszę, proszę... co za temperamencik! Co za zdolności! Niętegi umysł...! – Usłyszałem w lewym uchu jakiś głosik i załamałem się kompletnie.
Zjekurwabiście. Buda dla dziwolągów, schizofrenia, Kółko Wesołego Pedofila, gadające czarne szmaty. Jak mi ktoś teraz powie, że jestem normalny, będzie szukał zębów pod stołami!
– Taaak, bez wątpienia pasujesz tylko do jednego domu... – Znowu ten przeklęty szept, niech mnie piekło pochłonie a potem wyrzyga! – SLYTEGRIN!
Ryk kapelusza radośnie uczynił mnie głuchoniemym na przynajmniej kilka sekund. Wściekły jak zborsuczony jamnik zerwałem szmatę z głowy i z furią na twarzy rozejrzałem się po sali, natychmiast napotykając lodowate spojrzenie Madame Ojro. Ta wskazała mi rulonem jeden ze stołów.
Kurwa.
Kurwa, kurwa, kurwa. Bez cenzury, KURWA.
Dlaczego, DLACZEGO to nie mógł być ten stół na końcu sali, ten z dzieciarnią, która głaskała się po główkach i przytulała, jednocześnie dokarmiając się jakimiś cukieraskami z przemytu?! Dlaczego to nie mógł być ten, przy którym ludzie z nudów czytali jakieś opasłe tomiszcza na kolanach, coby się ciało pedagogiczne nie czepiało, że nie uważają na apelu?! DLACZEGO to nie mógł być ten, przy którym wszyscy wyglądali jak Stowarzyszenie Bumelantów i Ryzykantów?! Nie, do jasnej cholery, to MUSIAŁ być stół Mafroya!
Powieście mnie a zwłoki... wał ze zwłokami, po śmierci już mi będzie wsio rawno, czy mnie zjedzą czy zgwałcą nekropedofile.
Z miną człowieka, który zaraz powinien wyjąć zza kołnierzyka małą pigułkę usiadłem na jedynym wolnym miejscu przy stole Ślimezynu, czy jak mu tam. Tuż przy blondasie i przerażających panienkach Darckmond. Chryste, obdarz mnie swym karabinem, co go nosisz na ramieniu...
Chrzanienie Caritasa miałem gdzieś, po głowie krążył mi genialny plan ucieczki z tego wariatkowa. Wreszcie do moich nozdrzy dotarły jakieś smakowite zapachy. Dobra, zwieję, ale przynajmniej wtranżolę za free jakiegoś schaboszczaka z ziemniakami i porządną łychą surówy!
Rzuciłem się na żarcie jak sęp na padlinę, w locie nakładając sobie pół michy ziemniaków i masę sałatki. Niestety, schabowego nigdzie nie dostrzegłem, toteż błyskawicznie złapałem pieczone udo kurczaka. Przezornie ominąłem wzrokiem korniszony i jak wygłodniała hiena zacząłem pożerać zawartość swojego talerza.
– Patrzcie, Kiciusia w domu nie karmili! – Rozległ się ironiczny głos, a przełykana przeze mnie porcja ziemniaków zastrajkowała, stając mi okoniem w gardle, z dzikim postanowieniem uduszenia mnie. Zacząłem się krztusić, romantycznie plując kartoflami do talerza sąsiada, aż ktoś przywalił mi z całej siły w plery, przywracając tym samym zdolność do przyswajania tlenu, oraz resztki owych ziemniaczków, które znalazły się nie tylko w talerzu sąsiada, ale i na samym sąsiedzie.
Yummy.
Załzawionymi oczami spojrzałem w prawo. Mafroy patrzył na mnie z uniesioną brwią. Po lewej zasiadła szarowłosa Anika, a naprzeciwko czarnowłosa Sita, obydwie po sekundowej walce z jakimiś dzieciakami. Właściwie wystarczyło, że Anika trzepnęła oplutego przeze mnie sąsiada (Boże, DZIĘKI CI ZA TO, ŻE TO NIE MAFROY!) w głowę i biedny dzieciaczyna zwiał na drugi koniec stołu. Sita grzecznie wyprosiła „swojego” gżdyla, łapiąc go po prostu za chabety i pchając w odpowiednim kierunku, coby dzieciaczyna nie zabłądził w stronę prezydium.
Mój apetyt szlag pierdolnął w jednej chwili.
– Myliłem się co do ciebie – powiedział blondas, uśmiechając się krzywo. – Nie możesz być aż takim inwalidą intelektualnym za jakiego cię uważałem. W końcu trafiłeś do Slytegrinu.
– Witaj w gronie Ślizgronów, Kiciusiu! Jesteś w elicie! – Stwierdziła radośnie Anika, a jej szare oczy błysnęły złowrogo.
– No i widzisz, Lu. Kocio będzie w twoim dormitorium, rooar... – Na usta Sity wpłynął diablo podejrzany uśmieszek.
Help...?
Ledwie deser zdążył wyparować ze stołów, dyr znowu palnął mówkę, jak to on się, psiamać, cieszy, że nas widzi (uczniowie chyba nie podzielali tej radochy), po czym wreszcie udzielił nam ogólnego błogosławieństwa i mogliśmy wyjść z Wielkiej Sali. Nie dane mi było skręcić w prawo zamiast w lewo, bo zostałem wyciągnięty z niej siłą, trzymany za jedną kończynę przez Mafroya, za drugą ciągnęła mnie ta cała Sita, a szarowłosa Anika usłużnie mnie pchała.
Zostałem zawleczony do lochów. Moja rozszalała wyobraźnia od razu podsunęła mi malownicze wizje tortur, które serwowała mi owa szatańska trójka. Do diabła z moją cholerną fantazją!
Zatrzymaliśmy się w jakie przytulnym, ciemnym, oślizgły, zimnym i ślepym zaułku, dokładnie vis–a–vis najzwyklejszej kamiennej ściany, jakich w zamku uświadczysz cały czas. Brakowało tylko łańcuchów, w które by można mnie zakuć a potem...
– Lu, hasło.
– Gryffionom śmierć! – Powiedział Mafroy mocnym i pewnym głosem, a kamienna ściana rozsunęła się lekko, ukazując wejście do zielono–srebrnego saloniku. Bielecki. Nic cię już dzisiaj nie zaskoczy.
Salonik był uroczy. Kamienne ściany, kamienny sufit, kamienna podłoga, zero okien... „Piła XX” jak malowanie. Ogień złowieszczo trzaskał w kominku, pająk bezszelestnie plótł swoje lepkie nici. A zaraz, proszę wycieczki, przeleci malownicze stadko krwiożerczych nietoperzy. Klimacior jak z horroru Spielberga.
Za nami do owego salonu wlała się fala uczniów, którzy momentalnie zadeptali zielony dywan, rozwalili się na kanapach, fotelach, pufach, w cięższych przypadkach nawet i na stolikach, albo przeszli przez jedne z bocznych drzwi. Proszę wycieczki, na lewo sracz, na prawo pokoje pięć na pięć metra. Czujcie się jak u siebie w piwnicy. Szatańskie trio przestało wreszcie mnie ciągnąć i pchać, po czym skierowało się w dwie strony. Bliźniaczki na lewo, Mafroy na prawo. Eeee, błąd rozpoznawczy. Się znaczy, to gdzie tu, querva, jest sracz?!
Poszedłem oczywiście za tym drugim.
Przede mną ukazał się długi korytarz z drzwiami, a na końcu tegoż korytarzyka znajdowały się spiralne schodki w dół, również zakończone podwojami. Na ścianach widniały zielono–srebrne godła z wężami. Miejscowy kult zoo.
– Idziesz, Kocie? – Lucjusz odwrócił się w moim kierunku, a jego boska twarz nie wyrażała żadnych emocji. Zimny jak dupa Eskimosa.
– Ja mam imię! – Zbulwiłem się.
Blondie zmierzyło mnie ironicznym spojrzeniem, po czym bez słowa zszedł spiralnymi schodkami na sam dół i wszedł do pomieszczenia za drzwiami.
Przez chwilę stałem, sparaliżowany jego elokwencją, ale kiedy któryś raz z kolei ktoś mnie przyjacielsko jebnął w ramię, próbując mnie minąć, zdecydowałem się pójść za Lucjuszem. Ryzyk–fizyk. Wylądowałem w czteroosobowym pokoju, utrzymanym w tonacji zielono–srebrnej. Kurwa mać, jakby innych kolorów nie było!
W pokoju panował CHAOS. Czarnowłosy rozczochrany koleś, którego widziałem przy stole (jeden z dwóch fagasów, którzy ryli się ze mnie jak dziki przy truflach) właśnie robił coroczny przegląd własnego kufra. Wyrzucał części swojej garderoby za siebie. Zupełnie na oślep. Wyżej wymienione rzeczy lądowały praktycznie wszędzie. Wyraźnie zaskoczony Lucjusz patrzył na poczynania kolegi, stojąc zupełnie bez ruchu.
Ocknął się gwałtownie, gdy na jego głowie wylądowały zajebiście różowe, puszyste dziewczęce stringi. Na jego twarzy zagościł stan wyższego podkurwienia.
– REGULLUX! CO TY, DO CHOLERY JASNEJ I NIEPRZYMUSZONEJ, ROBISZ?! – Oho. Nadchodzi Sąd Ostateczny. Grzeczni na prawo, Niegrzeczni na lewo, tam gdzie te kociołki i pejczyki...
– Lu, stary kumplu! Jesteś już? – Czarnowłosy uśmiechnął się zdradziecko niewinnie, odbierając dziewczęce stringi z dwóch palców Lucjusza.
– Tak, i już mam ochotę skopać ci gardziel! Mam nadzieję, że wyposażyłeś się w dobre argumenty, mające usprawiedliwić ten burdel!
– Gdzieś mi wsiąkło zdjęcie Aniki... – Chłopak wyraźnie posmutniał, chlipiąc żałośnie. – Najpierw ona mnie za to zajebie, a potem ja sam podetnę sobie żyły... – Dodał dramatycznie.
– Reg, ułomie zafajdany! Zdjęcie stoi na twojej szafce nocnej i uśmiecha się perwersyjnie, czyli JAK ZAWSZE!
– O, fakt...
– Dobry i słodki Jezu, całe życie z idiotami! Severyn, psiamać, nie mogłeś oświecić go ZANIM zaczął uskuteczniać tutaj bajzel na kółkach?! – Lucjusz odwrócił się do drugiego współlokatora, którego wcześniej nie zauważyłem.
Koleś wyglądał jak Dracula po ciężkiej gruźlicy i trudnym dzieciństwie. Miał czarne tłuste włosy do ramion, bladą cerę studenta informatyki (Politechnika Warszawska pozdrawia Uniwersytet Warszawski) i haczykowaty nos. W czarnych szatach przypominał programistę świeżo po pogrzebie swojego modemu.
– Nie mówił, czego szuka, a ja nie czułem się w obowiązku dowiadywać się o tym – mruknął ów Sever, powracając do lektury jakiegoś opadłego tomiszcza, które na tani kryminał ani instrukcję obsługi prysznica mi nie wyglądał.
– Reg, won do sprzątania! Jaki ty przykład dajesz nowemu koledze?! – Ryknął Lucjusz.
– Spokojnie, panie prefekciątko za knusciątko. Mamy kociąąąątko?
Szare oczy czarnowłosego wwierciły się we mnie. Chłopak oblizał się jak tygrys na widok antylopy.
Zaraz wyskoczę oknem z piskiem „Żegnaj, okrutny świecie!”. Nie, kurwa. Tu nie ma okna. Zaraz zwinę się w kłębek i zacznę schizofrenicznie się wydzierać. Tak. To dobra opcja, potem mnie zgwałcą, zabiją, spalą, okraść nie mają z czego, więc w ramach zapłaty za usługę zdejmą mi skalp i pochowają gdzieś w jeziorku. Mniodzio.
Pan Przegląd rzucił się na mnie, zakładając mi klasyczny „krawacik” i wrzasnął:
– ROBIMY CHRZCINY!
Przed oczami zrobiło mi się kolorowo jak w kreskówce, a resztki tlenu wydostały się z płuc. UDUSZĄ MNIE JUŻ PIERWSZEGO DNIA!

środa, 2 maja 2018

WPIS 2: H jak Hogpart i pomarańczowy smalec, czyli atak hippisów

Zgodnie z obietnicą dodaję drugi rozdział Bieleckiego.
Komentarze karmią autora i nie idą w biodra, do boju xD


-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Bomba numer jeden trafiła centralnie we mnie, wybuchając z siłą pokaźnej rakiety atomowej. Woda – perwersyjnie mokra, lodowata i nieprzyjemna – w jednej chwili zamieniła mnie w ofiarę potopu. To tyle jeśli chodzi o ułożone włosy, suchą koszulę i problem ewentualnej kąpieli wieczorem.
To jednak było małe Mickey Mouse w porównaniu z tym, jak wyglądał Lucjusz. Ułożone piękne blond kłaczki obecnie przedstawiały się w wersji „mokra włoszka”. Poprzyklejały się mu do twarzy niczym macki ośmiornicy. Wyglądał słodko z tą wkurzoną miną, błyszczącymi oczami i wodą malowniczo skapującą na podłogę. Nie wytrzymałem, gruchnąłem śmiechem demonicznym niczym sam Lucyfer, dokładnie w tym samym momencie co Piryt, z tą tylko różnicą, że duch po chwili dał dyla, a mordercze spojrzenie Mafroya skupiło się na mnie.
Pięknie, kurwa, pięknie.
To tyle jeśli chodzi o bezwypadkową część wstępną.
– Z czego się ryjesz, mokry fajfusie?! – Wrzasnął na mnie, najwyraźniej w stanie wyższego podkurwienia.
– Z ciebie! – Wyłem ze śmiechu.
– Sam wyglądasz jak ciota i masz czelność się ze mnie nabijać?! – Ryknął na mnie co sił w płucach.
Ooooo, koleś, leżysz. Leżysz i kwiczysz. Pierdzieleni hippisi, psia ich nędza!
Nim zorientowałem się, co robię, moja pięść z siłą Tysona wylądowała na oku Lucjusza. No, Raf, przydało się oglądać walki bokserskie jak miałeś cztery lata. I nieważne, że zaraz zwoła bandę dzieci kwiatów, które brzydzą się przemocą.
Szybko przestaną się nią brzydzić, jak zobaczą stempel pod okiem „współbrata”.
Eeee...
Peace, freedom, LOVE?
Jak on mi, cholera, da LOVE, to do końca życia będę chodził w spodniach dzwonach i z kwiatami we włosach...
– Przeholowałeś! – Ryknął zdławionym głosem niczym wokalista Slipknota (wierzcie mi, nie chcecie słuchać tego zespołu). – Jak ja się tak pokażę?! – Sugerowałbym dobry make-up – Won do dyrektora, zanim stracę resztki cierpliwości! A za to, co zrobiłeś, jeszcze słono mi zapłacisz! – Nie ma sprawy, podkład w osiedlowym kiosku kosztuje jakieś dwanaście zeta. A że moja stara dostała po nim obrzydliwej wysypki to już inna para kaloszy.
 Brutalnie złapał mnie za ramię, dając upust swojej wściekłości. Syknąłem z bólu. Nie wyglądał na pakersa, ale siły miał od cholery. Pociągnął mnie w kierunku schodów. Był jak Furia, wściekły, z mokrymi rozczochranymi włosami, w czarnej powiewającej szacie. Był zaczerwieniony niczym młoda dziewica, z tym, że dziewica nie czerwieni się od wkurwu, jedno ze wstydu, a ten tu miał mordercze instynkty i zapędy.
A chuj z tym, i tak miałem pofatygować się do dyrekcji, a ten przemiły kolega przynajmniej wskaże mi drogę.
O ile wcześniej mnie nie zajebie, ale to tylko taki nic nie znaczący drobiażdżek.
Się nawet nie zdążyłem porozglądać jak turysta w szortach bermudach, bo już po chwili znaleźliśmy się przed posągiem jakiegoś maszkarona ze skrzydełkami.
– Wampirożelki – warknął Lucjusz, a posąg jak za sprawą czarodziejskiej różdżki odsunął się, ukazując spiralne schody wiodące w górę. Nie powiem, szkoła nowej generacji (co nie zmienia faktu, że dla normalnych niższego rzędu) była świetnie zmechanizowana. Ruchome obrazy to, jak bum cyk cyk, dobrze ukryte projektory filmowe, duch – hologram, balony musiały spaść z jakiegoś schowka w suficie, a gargulec był na szynach i reagował na głos. Haaa, i jak się to wszystko ładnie skleja w zgrabną kupkę.
Zostałem brutalnie wciągnięty na schody, które podjechały pod drzwi. Lucjusz pchnął je mocno i znaleźliśmy się w jakimś piekielnym gabinecie. No dobra, może nie czuć było subtelnego aromatu siarki, ale było tu mnóstwo półek z książkami, wielki staroświecki kominek, żerdź z pomarańczowozłotą gęsią siedzącą na niej i biurko, a za biurkiem siedział starzec o długiej siwej brodzie i w okularach połówkach, co, jak na mój gust, JUŻ było przerażające i pełne grozy. Na ustach błąkał mu się uśmiech Św. Mikołaja. Ubrany był w śliwkową sutannę (identyczny odcień co oko Mafroya, mrrr, co za dobór kolorów!). Brakowało mu tylko koloratki, chociaż może i ją miał. Przez tę brodę i włosy nie było widać jego szyi. Sugerowałbym strzyżenie, golenie, dobry garniak i z menela można zrobić menagera.
– Witam, dyrektorze. Przyprowadziłem burzyciela porządku szkolnego – Lucjusz skłonił się dwornie i dostojnie (pomijając fakt, że nadal wyglądał jak dziecko wojny i niepokoju).
– Dziękuję ci, Lucjuszu. O, co ci się stało w oko? – Dyro strzaskał blondyna takim wzrokiem, że aż się zaniepokoiłem jego radosnym uśmiechem.
– Mały wypadek... – Lucjusz zabił mnie serią spojrzeń, wróżących mi jedynie cudowną przejażdżkę po BelzebubLandzie, i spojrzał na starca. – ... PRZY PRACY.
Uśmiechnąłem się niewinnie
– Zostaw nas samych, jeśli łaska. Dopilnuj porządku w Wielkiej Sali. Wozy i kajaki zaraz przybędą, więc zrobi się tam bałagan.
– Tak, dyrektorze – Mafroy skłonił się dystyngowanie i odpełzł do wyjścia, ociekając hektolitrami H2O.
– Rozgość się, Rafaelu – dyr wskazał mi krzesło przed biurkiem. – Nazywam się Algus Dunbelbore, a znalazłeś się w Szkole Magii w Hogparcie. Jestem tu dyrektorem, jak już zdążyłeś zauważyć.
Brawo, Bielecki. Pobiłeś swój osobisty życiowy rekord. Nie minęło nawet piętnaście minut, odkąd tu jesteś i już zasiadasz przed obliczem BOGA.
Poczekaj niech no matka się dowie, zrobi ci takie rasta w domu, że dżizas, kurwa, ja pierdolę...
Dyr lampił się na mnie z podejrzanie radosnym uśmiechem.
ZBYT radosnym.
Że teges, PEDOFIL?!
– Zastanawiasz się pewnie, skąd się tu wziąłeś, drogi chłopcze? – Zaśmiał się dziadek, a mnie przeraziła wizja seksu z tym gościem.
O w mordę... ma ktoś kubełek...?
– Nie, tajemnicę rozmnażania się moich rodziców poznałem w wieku czterech lat z książeczki „Piotruś, Kasia i maleństwo” – odparowałem. Taaajest. Bądźmy bezczelni. Chamscy i wredni. Bo wszyyyscyyy Polacy to bydło Europy...
– Zaskakująco szybko przyjąłeś do wiadomości, że jesteś w Hogparcie.
Że kurwa, CO?!
No ładnie, Bielecki, pięknie, do cholery! Wiedziałeś, że gdzieś słyszałeś już nazwisko tego gościa!
Oto wykład Ewki z dnia wczorajszego:
„– Lubiem Dunblebola, to taki miły stalusek, pomaga Galemu i w ogóle psypomina mi Dziadzia do Ozechów, no i plowadzi Hogpalt i ma lózke...”
Mgliście przypomniałem sobie, że ten koleś skojarzył mi się z Człowiekiem Orkiestrą i Caritasem w miniaturze.
Teraz tak się fajnie składało, że właśnie siedziałem przed tym całym Caritasem i zastanawiałem się, co też mogłem zjeść na tyle nieświeżego, że aż tak mi odjebało.
– Wyjaśnię ci, co tu robisz – zaofiarował się Caritas.
– Nie ma sprawy. A potem odpełznę w kierunku Tworek, gdzie zakują mnie w uroczy i jakże twarzowy kaftan bezpieczeństwa. Obowiązkowo z modnymi drapowaniami na plecach – powiedziałem, uśmiechając się w stylu „mam downa i właśnie się oplułem. Niech mnie ktoś pocałuuuujeee...”
– W szkole, do której miałeś iść, istnieje brama, coś w rodzaju świstoklaszcza, do naszego czarodziejskiego świata. Działa tylko na czarodziejów, wniosek więc z tego taki, że obudziły się drzemiące w tobie zdolności magiczne. Pięć lat za późno, ale szybko nadrobisz braki. Wyglądasz na pojętnego ucznia – powiedział beztrosko dyrektor, puszczając mi oczko.
MRAHAHA, ktoś tu chyba, kurwa, przecenił czyjąś inteligencję.
Popatrzyłem na niego jak na czuba.
Jasne, a ja jestem gwiazdą porno.
– Wracam do domu i zapisuję się na korespondencyjny kurs gotowania! – Poderwałem się gwałtownie z miejsca. A co. Dowal mu jeszcze, niech wie, ze ma do czynienia z gnidą! – Bo zupa była za słona! – No co?! To tłumaczy moje gastronomiczne zapędy!
Na dyrektorze wrażenia to nie zrobiło. O. patrzcie go, twarda sztuka. Przeszył mnie tak dobrodusznym spojrzeniem, że aż z wrażenia usiadłem.
– Tak mi przykro, Rafaelu, ale to nie jest w tej chwili możliwe. Brama do twojego świata...
Tak, tak. Pierdol, pierdol, ja się zdrzemnę.
– ... otwiera się raz na rok. W tym wypadku jesteś zmuszony tutaj zostać.
Dobra, Raf. Zaraz wyłuszczymy temu panu, że my, kurwa, z emajsiks, że akcje wywiadowcze, honor, ojczyzna i, psiamać, królowa, niech se jaj nie robi, tylko otwiera te zasrane podwoje! Ja chcę do domu na schabowe!
Uniosłem pięknie wyprofilowaną brew, potem kącik ust, złożyłem dłonie na stole, kulturalnie acz łobuzersko oparłem się łokciami o stół i pochyliłem do dziadka w geście młodego Marka Dobrzańskiego.
– Mało mnie interesuje awaryjność waszych wyjść ewakuacyjnych. Albo otworzy pan tą bramę, albo ja ją otworzę! Gołymi ręcamy, szanowny panie! O, TYMI RĘCAMY! – Machnąłem mu grabiami przed krzaczastą twarzą. Urok młodego Dobrzańskiego gdzieś się ulotnił.
Dunbelbore zerknął na dziwny zegarek na swoim ręku i uśmiechnął się do siebie.
– Za chwilę zaczyna się bankiet powitalny, należałoby już zejść do Wielkiej Sali – wstał z miejsca.
Zajekurwabiście.
Budzę się w podłym humorze, zostaję wyeksmitowany z własnego kibla, musiałem odprowadzić piszczący wyrób siostropodobny w opakowaniu zastępczym do jakiegoś w dupę kopanego kopernikańskiego dębowca, a sam trafiam do Ekologicznego Zakątka Dla Psychicznie Poparzonych.
Raf. Rób co chcesz, ale na litość ludzką, nie pal już tego gówna, bo niedługo staniesz przed Świętym Piotrem i będziesz się gęsto tłumaczył, zezując na pociąg do raju!
Dunbelbore uśmiechnął się do mnie podejrzanie. Był bardzo wysoki, co niestety wykluczało zdeformowanie mu maski twarzowej.
– Chodźmy, Rafaelu.
A mogłem iść do zaocznego. Mogłem iść do CKU. Mogłem poprzestać na gimnazjum i stać się rzygami społeczeństwa, dostając zasiłek dla bezrobotnych i pijąc królewskie z zaprzyjaźnionymi menelami pod monopolowym. Nie, kurwa. Mi się zachciało LO! A mojej matce zachciało się renomy! A niech se tą renomę do gara wciśnie!
Już miałem zacząć „Podejście Drugie: uświadom nieświadomemu świadomość, że jesteś świadomy tego, że E.T goł hołm”, nawet się w tym celu podniosłem, ale w następnej chwili zauważyłem, że ta pomarańczowa gęś gapi się na mnie z zaciekawieniem.
– Nie jop się tak na mnie, bo cię przerobię na smalec! – Syknąłem złowieszczo, z godnością wyżymając mokrą jeszcze koszulę. – Kto normalny trzyma pomarańczowe gęsi w swoim gabinecie? Doktor Dolittle?!
Gęś zagęgała przyjaźnie i skubnęła mnie w mokrą grzywkę. Bezczelność.
– Giń, ty brudne zwierzę! – Wrzasnąłem i zamachnąłem się notatnikiem. W butach miałem to, że gęś to ptak.
– Rafaelu, zostaw Fawkissa w spokoju, trzeba już iść! – Dunbelbore odciągnął mnie od ptaszyska i wyprowadził siłą z gabinetu. Przemoc. Patologia. Pewnie jeszcze cowieczorne czarne msze, orgie, picie drinków ze świeżej gęsiej krwi i noszenie dziwnych łachów odsłaniających pępek. Ta placówka nie spełnia podstawowych norm europejskich.
– Fawkiss? Co za kretyn nadaje gęsi imię? Jak kupię sobie rottweilera to dopiero będzie zabawa! – Zatarłem radośnie łapki.
– Czy ty często rozmawiasz sam ze sobą, chłopcze? – Dunbelbore wyglądał na rozbawionego.
– Tylko wtedy, kiedy obok nie ma kogoś inteligentnego do normalnej konwersacji – odparowałem bezczelnie. – I zawsze wtedy, kiedy cudze gęsi przyznają się do mojej grzywki.
– Fawkiss to nie gęś, tylko feniks! – Caritas ryknął dobrodusznym śmiechem Świętego Mikołaja, a ja spojrzałem na niego spod oka.
– Wsio rawno. Po upieczeniu i tak nie widać różnicy – burknąłem, odgarniając czarne zbuntowane kłaki z oczu. Przeszliśmy długim korytarzem i wreszcie dotarliśmy do celu.
Przez ogromne dębowe drzwi weszliśmy do jakiegoś pomieszczenia, no i szczerze powiedziawszy moja szczęka rozpoczęła podróż za jeden uśmiech po posadzce.
Wielka Sala była WIELKA. OGROMNA. Kurwa mać, moje mieszkanie to przy tych rozmiarach ledwie schowek na miotły, pomyślałem ponuro. Stały tu cztery długie, ustawione równolegle do siebie stoły, a piąty ustawiono na samym końcu sali w poprzek tak, żeby tworzyło prezydium. Co za rozmach, co za styl, kupa kasiory poszła się chędożyć na sam czynsz za to cholerstwo, dorzućmy jakieś projektory rzucające widoczek na sklepienie, plus drewno na kominki i takie tam duperele. Miodzio, księgowość pełną parą, rachunki astronomiczne, czesne pewnie też kurewsko wysokie.
Niech mnie ktoś zabijeee...
– Widzę, że ci się podoba – zachichotał Caritas. No jasne, kolo, może podpiszę papier na podnajem tego gruntu? Zrobię sobie boisko do kosza, boisko do piłki nożnej i basen. I jeszcze zostanie mi kupa miejsca.
Z przewagą kupy.
Z daleka zauważyłem Lucjusza, który stał nieopodal prezydium (ciekawe czy kupił sobie korektor do ryja) i rozmawiał z dwiema dziewczynami wyglądającymi na moje rówieśniczki.
Caritas pofatygował się do nich, a ja musiałem popełznąć za nim. Lucjusz zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem. Nadal był mokry. Miałem zamiar kwiknąć zabójczym rechotem, ale zabójczy rechot zakończyłby się śmiercią. Lucjusz przejawiał niepokojące objawy bycia miejscowym Chuckiem Norrisem.
Zamiast ryzykować życiem, postanowiłem oblukać panienki.
Jedna z nich miała długie wijące się czarne loki podpięte szara spinką, druga zaś szare długie loki podpięte czarną spinką. Obie miały identyczne jadowicie zielone oczy, białą cerę i zdradzieckie uśmiechy na ustach. Wzdrygłem się niezauważalnie. Takie sucze, że strach się odezwać, bo rozszarpią, zgwałcą i ogołocą portfel. Niekoniecznie w tej kolejności.
Ubrane były w identyczne kostiumy jak z Matrixa, z tym, że ta czarna miała szary, a ta szara czarny.
Carramba.
Bliźniaczki.
– Witajcie, panienki – dziadzio uśmiechnął się szeroko. Tu cię mam, dziadu! Podobają ci się takie młodziutkie dzierlatki!
O, bue. To było obrzydliwe, Rafael, od dzisiaj koniec z paleniem tego gówna i oglądaniem pisemek porno klasy Z.
– Rafaelu, poznaj, proszę, Anikę i Sylwitę Darckmond. One trafiły tu już rok temu i, jak widać, mają się naprawdę dobrze. Dziewczęta, poznajcie proszę Rafaela Bieleckiego.
– Miau, kociaczku... – Szarowłosa puściła mi tak drapieżne oczko, że złapałem się kurczowo za mój (jeszcze) wypełniony moniakami portfel (w razie czego mogłem im go rzucić, niech się hieny o niego biją – ja dla pięciu zeta i osiemnastu groszy nie będę ryzykował utratą dziewictwa i kilkoma miesiącami rehabilitacji) i cofnąłem się gwałtownie...
... po czym potknąłem o nogę Pana Caritasa i runąłem na Lucjusza.
– PALANCIE NIEDOROBIONY! – Dostałem ładny opierdol.
W sumie szybkie oszacowanie szans przyniosło mi wydruk strat i zysków. Wolałem trzymać się blisko Mafroya. Siostry D. przyprawiały mnie o dreszcze i nerwowe drgania mięśni policzkowych. Wolałem dostać po mordzie od mokrego i wkurwionego hippisa, śpiewającego o wolności i paleniu trawki, niż dostać się w łapska dwóch wygłodniałych lwic w lateksach.
Taaak.
Zapowiada się zaaajebisty rok szkolny, Bielecki.

sobota, 14 kwietnia 2018

WPIS 1: Zaczęła się gehenna...

TYTUŁEM WSTĘPU: Tak. Po tym, jak permanentnie umarł onet, przeniosłam się tutaj. Nazywam się Anika Stasińska, jestem autorką tego... tego czegoś. To parodia, o czym gro z Was, czytelnicy, wie i nie protestuje z tego tytułu. Trwa aktualnie walka z trzecim tomem (idzie mi słabo, ale idzie!). Papierowa wersja jest już niedostępna, o czym jeszcze większe gro z Was wie i płacze (zaradzę coś na to, I promise!).
Ważne - tutaj nie będzie wszystkich rozdziałów, a przynajmniej NIE w momencie, w którym książka ponownie pojawi się w formie tak papierowej, jak i w e-booku. 
WAŻNE 2 - jak widać, to rozdział 1. Tak, rozdział pierwszy, jak sama nazwa wskazuje w przypadku Bieleckiego, NIE JEST pierwszym rozdziałem książki. Posiadacze papierowej wersji (zarówno wydaniia pierwszego, jak i drugiego) wiedzą, że w prezencie w wersji celuloza jest jeszcze rozdział ZERO, który jest swoistą siurpryzą dla tych, co sypnęli mi hajsem na dziwki :D
Także tego, indżoj!
I zapraszam na mojego fanpejdża: https://www.facebook.com/rafael.bielecki/ - tam możecie wylewać mi pomyje na głowę i dokarmiać marchewką oraz kiełbasą wyborczą ;)

-------------------------------------------------------------------------------------------------------

Wiecie jak to jest, gdy śpisz sobie błogim snem niewinnego i nagle ze zdwojoną mocą w twoje lewe ucho uderza kiczowaty dzwonek O–Zone? Nie? Koniecznie spróbujcie, zabawa przednia!   
    Właśnie w taki zajebisty sposób wstałem (a raczej zerwałem się) z łóżka we wrześniowy poranek, który miał rozpocząć kolejną dziesięciomiesięczną gehennę w Państwowym Więzieniu Dla Nieprzystosowanych. Taa, dobrze zgadliście. Z kalendarza ściennego szczerzyła do mnie kły data 1 września.
– Co za nieludzcy ludzie... – Mruknąłem, pocierając zalepione żółtawą substancją ślepia. Po omacku dobrnąłem do kibla i zapaliłem światło, które podziałało na mnie jak na wampira – Carramba, codzienny koszmar powrócił!
    Jakimś cudem dotarłem do zlewu (wymazanego czerwonym lipglosem starszej – ten potwór Ewka chyba postanowił spróbować zrobić z siebie kobietę, ale jakoś nadal prezentuje się jak małoletni transwestyta) i użyłem kranu do docucenia się do końca. Nie obyło się bez ogólnej demolki wnętrza – kto normalny wiesza półeczki na wysokości łokcia przeciętnego szesnastolatka?!
– Psia karma... – Stęk poszkodowanego (przygniecionego jakimiś duperelami starszej oraz zużytymi chusteczkami do nosa) wyrwał się z jego ust. Czyli moich. – Czy to aby zgodne z przepisami BHP...?
    Jakimś cudem udało mi się pozbierać moje marne szczątki z podłogi i stanąć w miarę prosto. Z lustra jopił się na mnie półnagi szesnastolatek z czarnym stogiem siana na głowie i mętnymi zielonymi oczami. Podobieństwo do człowieka w tym momencie: 49/100.
Omal nie dostałem zawału gdy nagle coś zaczęło dobijać się do drzwi.
– Galy, wyłaź! Musę siusiu! Sybko! A mami powiedziala, ze mas mnie zaplowadzić do psedskola!
    No tak. Ewka wstała. Dlaczego ja nienawidzę czterolatków?! A, tak. Za długo się smażą na patelni i ciężko je dobrze przyprawić.
– Ewka, miałaś tak na mnie nie mówić! – Ryknąłem do dzieciaka. Wspomniałem już, że odkąd obejrzała wszystkie części Garry'ego Pozzera, sprytna szczeniara nazywa mnie „Garry” – A szczać idź na dwór! 
– POWIEM MAAMIEE!
    Jeah. Standardowy poranek w domu Bieleckich. Jeden Wielki Ryk. Obojętnie sięgnąłem po białą koszulę (nie żebym ubierał się w garniak – zakładam dżinsy) i założyłem ją od niechcenia.
– Rafael... – Usłyszałem zaspany głos mamy.  
– Jezu, rozumiem aluzję! – Postarałem się nie wybuchnąć. Nie dość, że kolejny dziesięciomiesięczny wyrok, to jeszcze czteroletnia hybryda na karku. Chwyciłem swój dezodorant (ustawiony w szafce pułapce – Ewka wszędzie musi wepchnąć swoje brudne łapiszony) i wypadłem z kibla barykadując się w pokoju.
    Moja kwatera (zazwyczaj) przypomina coś pośredniego między rupieciarnią a wysypiskiem. Podłoga zawalona ciuchami (majtki i skarpetki – miażdżąca przewaga), pod oknem stosik pism o fantastyce, na biurku malownicze śmietnisko stworzone ze starych podręczników, kartek z bazgrołami, połamanymi szczątkami najprzeróżniejszych długopisów, ołówków i kredek. Jedyne (w miarę) czyste miejsce stanowiło biurko z kompem i półki z moimi ukochanymi książkami. Matka non stop mi truje o sprzątaniu „tej zapadłej nory”, ale ja tam tego nie słucham.
    Ubrałem się dość szybko i w pełnym rynsztunku, wyposażony w notatnik i cienkopis, wybyłem do kuchni.
– Rafael, zaprowadzisz Ewcię do przedszkola.
– Ta mała cholera nie daje mi się odlać do końca! Sąsiadka prowadzi swojego potwora, nie może zabrać i naszego?!
– Rafael!
– A może tak zaczniesz zdrabniać moje imię?! – Zirytowałem się. – Do Ewki wiecznie gaworzysz „Ewciu, Ewuńciu, Ewulku” aż mnie mdli, ale do mnie to tylko klasyczne i hitlerowskie „Rafael”!
– Hitlerowskie? – Matka parsknęła śmiechem – Zaprowadzisz małą do przedszkola, bo ci po drodze.
Taa, pewnie, wstąpił do Piekieł, po drodze mu było. A za rogiem zahaczył jeszcze o spożywczy, żeby mieć piwo i przekąski.
– Jasssssne, tak samo mi po drodze, jak Chińczykowi na Stadion Europa z Chin poprzez Amerykę Południową – burknąłem ponuro, łypiąc na to dziecko Hiroszimy wzrokiem złego bulteriera.
– Rafael, nie kłóć się ze mną. Ja nie dam rady jej odprowadzić, zaraz muszę wyjść do biura... – Matka zerknęła na zegarek.
– Znaj łaskę pana dla jego wiernych poddanych. I zwierząt.
– Maaaamooo! Galy nazwał mnie zwiezaaaakiem!
– Małpa.
– MAAAAMOOO!
– Rafael! Zachowujesz się jak dzieciak!!!
Pfff! Ja?! Jak dzieciak?! Jeszcze czego! FOCH.
Odfochnąłem się, widząc kanapki z szynką i ogórkiem na talerzu. Hmmm, ten ogórek jakiś podejrzanie zielony, ale niech będzie, z racji braku musli ten jeden jedyny raz mogę przetrwać w warunkach polowych. Odbiorę to sobie z nawiązką.
Ledwie zdążyłem pochłonąć mój codzienny przydział śniadaniowy, zegarek oznajmił mi, że czas zebrać dupę w troki i ruszyć swoje zwłoki w stronę rzeźni.
Ayyy... mama. Po drodze skroję jeszcze sobie garnitur do trumny i zajrzę do notariusza z testamentem. Brudne skarpetki zapisałem w spadku siostrze, resztę spalić.
Chcąc nie chcąc wziąłem tego potwora za rękę i poprowadziłem w stronę Katowni Przedszkolanek. Swoją drogą te kobiety to masochistki. Seryjni zabójcy w więzieniach stanowych są łagodniejsi niż banda Krasnali w wieku czterech lat. Wolałbym siedzieć w jednej celi z bossem mafii/Osama bin Ladenem/Kubą Rozpruwaczem/Hannibalem Lecterem/Laleczką Chucky dziesięć lat, niż spędzić piętnaście minut na oddziale przedszkolnym. Szybko by mnie chyba stamtąd wywieźli. Również na oddział, ale ten psychiatryczny.
– Galy, zobac, listki lobiom się takie bzydkie, a ta kałuza jest brudna, o psejechal samochód, o piesek zascekal, ojej, zawial wietsyk, oooo, wlóbelek! Haly, mam lózcke! Kijasek to moja lózcka od tego pana z blodą! A ja chce Hogpalt, chce tego piesa, takiego calnego...
Ma ktoś coś ostrego, czym można by wypruć flaki temu trajkoczącemu bachorowi?!
Usilnie starałem się zagłębić w brudach własnego ego, ale niestety, piskliwy alcik „Ewci” doprowadzał moją jaźń do krwawych zamachów na moją psychikę. Nic, jeno RZEŹNIA! 
Nie zwracaj uwagi, nie zwracaj uwagi, nie zwracaj uwagi...
JEB!
Kurrrwa, ale otwórz oczy i UWAŻAJ NA LATARNIE, DEBILU LUKROWANY!
Ocknąłem się na ziemi w stanie z lekka oszołomionym. Ewka stała obok mnie i zwijała się ze śmiechu, ludzie już wykręcali numery do najbliższego psychiatryka a ja zastanawiałem się, czy ten ból to aż ból, czy tylko ból.
– Galy, no wies co? Tseba było uzyć tego magicznego oka takiego pana co nie był panem...
Taaak, mów mi jeszcze, ja cię popieszczę... dwieście trzydzieści. Pozbierałem swoje mizerne szczątki z ziemi i otrzepałem się w stylu „Nic mi nie jest, nowy garniak za tysiaka w świetnym stanie”.
– Idziemy, zanim zrobię sobie z ciebie gustowny neseserek – warknąłem do potwora i pociągnąłem za łapsko w odpowiednim kierunku.
– Neferefererek? – Ewka spojrzała na mnie niepewnie. – POOOOWIEM MAAAMIE!
Ludzie, sprzedam dzieciaka. Szybko i tanio, bez zbędnych formalności. Zwrotów nie przyjmuję, ale mogę obiecać, że czasami was wspomnę. Czasami. Nie za często, ale jednak.
– A mów se co chcesz. Strajkuj, pikietuj, zakładaj związki zawodowe a nawet ogłoś głodówkę. Będzie więcej żarcia dla mnie – burknąłem, ciągnąc Ewkę za łapę jak jamnika na smyczy.
– Galy, dlacego wlóbelki śpiewajom?
Bo kurrrrwa mają taki kaprys!
– Nie wiem, co ja, ornitolog?! Zapytasz panią przedszkolankę!
O ile kobiecina przeżyje atak piętnastki rozwrzeszczanych zasrajmajtków.
– A co to onitogolog?
...
– Zamkniesz się wreszcie, czy mam cię zapakować do czarnego plastikowego wora? – Spojrzałem groźnie na dzieciaka i w tej samej chwili zaległa błoga cisza. Oczy Ewki powiększyły się jak Kotu w Butach, bródka zadrżała profesjonalnie...  O cholera, tylko nie to! – Ewka, proszę, nie wyj, dam ci cukierka!
Korupcja osiągnęła samoświadomość i przekupiłem bestię przeterminowanym michałkiem. Po piętnastu minutach dobrnęliśmy do celu.

PRZEDSZKOLE DĘBOWE POD PATRONATEM MIKOŁAJA KOPERNIKA

Ta tabliczka powinna głosić: „Uwaga – małoletni bandyci! Nie dokarmiać i nie drażnić.”
Przed budynkiem kłębił się tłum piszczących, wyjących i wrzeszczących zaraz. Mamuśki jak kwoki tuliły to–to do siebie i wychwalały, co to–to potrafi. Taa, wyżera płatki gołą łapą, zżera szminki, wkłada kredki w... nieważne w co i nie zawsze sobie, używa garów w celach muzycznych... mam wyliczać dalej, czy zrobiło wam się wystarczająco słabo?
Sąsiadka ze swoją hybrydą perorowała po prawej, ta jej ośmiornica Izulka dłubała w nosie. Wspomniałem też, że podgatunek dziecięcy spożywa zawartość komór nosowych w hurtowych ilościach? Nie? No to już wiecie. Ewulka na widok Izulka zauważalnie poweselała i z tej radości postanowiła wykorzystać moje ramię jako lianę do pouwieszania się i wypiszczenia kilku niezrozumiałych słów.
– Tak... idź do psiapsi, widać, że nie możecie się siebie doczekać – pchnąłem pomyłkę genetyczną w kierunku tamtej. Ewka i Izulek obwąchiwały się chwilę, oglądając nawzajem swoje gumeczki, bransoleteczki i kiecuszki, po czym zaczęły kwiczeć w jakimś mandaryńskim dialekcie, wymieniając poglądy na temat współczesnej mody wśród czterolatków. Stwierdziłem, że nie zdzierżę. – Pani Ryłowa, ja zostawię tą małą chole... Ewwwwcię – W ostatniej chwili opanowałem swój swawolny język i soczyście zaakcentowałem imię potwora. – Spieszę się z deka, bo ten tego, autobusy, tramwaje i tego, no... taksówki...?
Zmyłem się jak najszybciej, nie czekając na odmowę.
Ledwie znalazłem się za rogiem, odetchnąłem z ulgą.
Do szesnastej wolność. Bachora odbierze stara, więc się nie będę musiał tu fatygować po raz wtóry.
Ruszyłem ulicą w kierunku mojego Zakładu Dla Psychicznie Chorych. Momentalnie mój humor owinął się w czarny kocyk i zaszył gdzieś w kącie, użalając nad sobą w sposób niegodny mężczyzny.
Pierwszy dzień liceum. Ach i och. Po prostu cud, miód i orzeszki. Nowa buda, nowi kumple, albo ich totalny brak, no i jak tu się nie cieszyć widokiem nauczycieli ostrzących sobie na mnie zęby? Ale, ale, jest jeszcze lepsza opcja! Fortuna sprawiła mi chujową niespodziankę i zainstalowała mnie w szkole dla kujonów. Taaak, to ci geniusze, co nie mają średniej wyższej niż 6,0 i niższej niż 5,8. A teraz ja mam tam wegetować trzy lata. I chyba wiem w jak okrutny sposób zabić własną matkę, która ZMUSIŁA MNIE do złożenia tam papierów. Naiwnie sądziłem, że się nie dostałem.
I chujnia z grzybnią, z przeproszeniem dzieci.
To szkoła prowadzona przez desperatów i dla desperatów. Niestety, że desperatów, którzy chcą się zakatować nauką na śmierć jest coraz mniej a desperatów prowadzących ową placówkę coraz więcej – szkoła przeszła kryzys, toteż przyjęli mnie bez szemrania i właściwie z otwartymi ramionami. Dzień, w którym zobaczyłem swoje nazwisko na liście był najgorszym dniem mego życia evah.
Zabiję swoją starą. Tak. Urządzę jej takie piekło, przy którym dziewięć kręgów piekielnych Dantego to Disneyland dla Amerykańców.
Siąknąłem przejmująco, mijając grupkę podstawówkowiczów poubieranych jak nieletnie pingwiny. Ach, być młodym i nieświadomym...
Na takich oto melancholijnych myślach spłynęła mi podróż i wreszcie stanąłem przed moim radosnym zakładzikiem. W sumie nie jest tak źle, przecież oblatujący tynk może być przyprawą do sałatek, kraty w oknach dają poczucie bezpieczeństwa i ciepła ośrodka, śliskie schody uczą uwagi...
Okej, Raf. Pierś do przodu, nogi do tyłu i won do środka, bo jak się spóźnisz to ręka, noga, mózg na ścianie i słodka perspektywa zdrapywania szpachelką z podłogi. Nie przejmuj się, jeśli będą patrzeć na ciebie jak na debila – z wyglądem Pozzera to normalna reakcja. 
Zastanowiło mnie jedno... dlaczego tu tak cholernie pusto? Czyżbym JUŻ się spóźnił?!
Dobra, Bielecki. Bierzemy rozpęd i zapierdzielamy do sali gimnastycznej!
No i wziąłem rozpęd. Taki, querrrva, rozpęd, że wpadając przez na wpół otwarte drzwi do środka zaiwaniłem łbem o kant podwojów, notatnik poleciał lotem koszącym gdzieś–tam, a ja rykoszetem odbiłem się od tegoż kanta i zgrabnie wyglebałem się na ziemię, chyba tracąc przytomność.

***

O w mordę, co za ból... Niech ktoś wyłączy tą wiertarkę i przyciszy traktor... Wczoraj byłeś na imprezie, Bielecki, czy jak?! Piccolo ci zaszkodziło, człowieku, jak popadniesz w alkoholizm to tak radośnie będziesz witał każdy Poranek Skacowanego...
Po chwili zorientowałem się, że wcale nie jest Poranek Skacowanego, jeno uprawiałem stosunek z ptakiem, znaczy się, wyjebałem orła. Ach, ten wdzięk i powab, powinieneś być Misterem Gracji. A że pobędziesz pół roku na rekonwalescencji w szpitalu rejonowym, to już inna rozrywka.
Zaraz, zaraz... ta posadzka jest zdecydowanie ZA miękka i ZBYT pachnąca...
– Typowe dla takich połamańców. Hej, żyjesz? – Ktoś szarpnął mnie ostro za ramię. Otworzyłem oczy, czując jak zawartość żołądka niebezpiecznie zbliża się w okolice przełyku a czaszka pulsuje bólem jak diody na dyskotece. W tej samej chwili wrzasnąłem jak gwałcona dziewica i poderwałem się do pozycji siedzącej, odskakując kawałek.
Nade mną pochylał się jakiś chłopak z długimi do łopatek blond włosami zaczesanymi na prawo. Zimne szare oczy lustrowały mnie beznamiętnie, chociaż widać w nich było jakąś iskrę zainteresowania. Na ustach błąkał mu się drwiący uśmieszek, a blade dłonie oparł na kolanach.
– Cóż za przejmujący sopran, Pozzer – powiedział kpiąco, unosząc brew. W jednej chwili wyprostował się jak struna, nie siląc się nawet o pomoc. Przyjemniaczek, nać jego mać...
– Jaki Pozzer... ten pieprzony wygląd! – Jęknąłem, zbierając się z trudem z ziemi. – Pierwszy dzień i już mam ksywę, niech to trampek i adidas... Jestem Rafael Bielecki – wyszczerzyłem zęby w bolesnym uśmiechu, stając chwiejnie i wyciągając rękę do gościa. – Ty też do pierwszej humanistycznej?
Ten spojrzał na moją dłoń z pełnym obrzydzenia zdziwieniem, po czym przeniósł wzrok na moją twarz.
– Zaczekaj. Czyli nie jesteś Pozzer? – Uniósł brew.
Opadły mi ramiona.
– Nie, wbrew pozorom nie. Nie czytałem tej idiotycznej serii, ja nawet nie wiem kim był ten cały pieprzony Garry, a tak poza tym, to nie wiem, może znasz innego gościa o takiej ksywie, ale ja go nie znam...
W tej samej chwili powiał ciepły wietrzyk i uderzył mnie w nozdrza zapach kwiatów.
What the fuck?!
Rozejrzałem się gwałtownie i szczęka przywitała mi się z ziemią.
Nie byłem w holu wejściowym do szkoły.
Stałem sobie najzwyklej w świecie na jakiejś olbrzymiastej łące porośniętej trawą, z dala połyskiwało stalą jezioro, w tle góry i ciemny bór, a w epicentrum tej sielanki...
... stał wielgalachny zamek.
O losie, UMARŁEM?!
– Ja umarłem?! – Wrzasnąłem w panice.
– Tak szybko się nie umiera, WBREW POZOROM – odparł chłodno blondyn. – Coś mi się widzi, że powinienem zaprowadzić cię do dyrektora, bo nie podoba mi się twoje zachowanie. – Palcami musnął plakietkę na swojej piersi i zielone „P” błysnęło w słońcu, a czarna szata zafalowała na wietrze.
Zaraz.
Przewiń. Powiedziałem „czarna szata”?! Co to za maskarada?! Umarłem, majaczę, śmierć kliniczna, zatrucie pokarmowe?!
– Jaki masz status krwi? – Zapytał znienacka blondyn a ja zbaraniałem.
– Eeee... ARH+... a co? – Odpowiedziałem dukliwie. No tak... Witajcie w LO o najwyższym poziomie. Muszę przyzwyczaić się do widoku takich nawiedzonych gości. Za pół roku będę ich klonem.
– Czystokrwisty, mieszaniec, czy błotniak, idioto – podpowiedział chłopak z politowaniem.
– Eeee.... – Nie popisałem się elokwencją, szczerze czując się jak kretyn.
– Idziemy do dyrektora – warknął chłopak, łapiąc mnie za nadgarstek, stalowym uściskiem miażdżąc mi go i powlókł w stronę wejścia do zamku.
– Dyrektora?! Zaraz, momencik, kolego, składam apelację od wyroku! Za co, na co i za ile wyjdę?! A poza tym... kim ty jesteś, żeby mnie tak szarpać i ciągać po dyrektorach?! – Zaoponowałem gwałtownie, wyrywając się blondynowi.
– Lucjusz Mafroy, prefekt Slytegrinu. Mam prawo, a nawet obowiązek doprowadzić cię do dyrektora Hogpartu – odparował lodowato zapytany.
Hogpart, Hogpart... what the fucking Hogpart? Skądś znam tą nazwę, w komorze pamięciowej wirował mi mgliście jeden z setki monologów Ewki, traktujących o tym faflunie, Garrym Pozzerze.
– Rusz się, Bielecki, Dunbelbore nie będzie czekał wiecznie! – Mafroy znowu złapał mnie za rękę i powlókł za sobą.
Cholera znowu coś znajomego, skąd ja znam to nazwisko? Hogpart... Dunbelbore... To wszystko nie trzyma się kupy. Co moje liceum ma z tym wspólnego? Skądś tego kolesia muszę znać, chyba widziałem go w reklamie proszku do prania...
Do diabła z myśleniem, mamy pierwszego września, z czystym sumieniem mogę jeszcze nie myśleć.
Zanim się zorientowałem, wylądowałem w wielkim holu z marmurową podłogą i ścianami z ruszającymi się obrazami.
Gwałtownie spojrzałem na portret po prawej. Przedstawiał jakiegoś starego dziada w przestarzałych szmatach, który z niesamowitym zapałem właśnie dłubał sobie w dziurce od nosa. Lewej, tak dla potomności.
O w cholerę, Raf... Przywaliłeś z taką siłą, że przyda ci się rok rekonwalescencji... Najlepiej w pokoju bez klameczek...
Byłbym dalej kontemplował stan swojej nadwątlonej psychiki, gdyby nie kolejna rzecz. Ze ściany po lewej wystrzelił... duch. Karzełkowaty ludek z szeroką mordą i złośliwym grymasem na niej zawisł w powietrzu przed nami.
– Cholera, duch?! – Spanikowałem i odskoczyłem do tyłu, wdzięcznie wpieprzając się na Lucjusza.
Blondyn w przyspieszonym tempie przywitał się z posadzką, ja wylądowałem na nim (przynajmniej miałem miękkie lądowanie. Co z tego, że samobójcze, trochę wygody przed śmiercią każdemu się należy).
– Zejdź ze mnie, idioto! – Wydyszał diablo wściekły chłopak i brutalnie zapoznał mnie z zimną glebą. Wstał zwinnie jak kot, otrzepał szatę i poprawił włosy – Wystraszyłeś się Piryta?! – Powiedział z niesmakiem. – Wstawaj, Bielecki! Do diabła, nie mamy czasu!
– Kogo my tu mamy? Dwóch przydupasów... – Zachichotała złośliwie przeźroczysta kreatura i wydobyła skądś dwa nieprzyzwoicie wielkie balony, na bank nie napełnione powietrzem. – Macie prezencik, chłopaczki!
Wycelował i...
...rzucił.

cdn.