sobota, 14 kwietnia 2018

WPIS 1: Zaczęła się gehenna...

TYTUŁEM WSTĘPU: Tak. Po tym, jak permanentnie umarł onet, przeniosłam się tutaj. Nazywam się Anika Stasińska, jestem autorką tego... tego czegoś. To parodia, o czym gro z Was, czytelnicy, wie i nie protestuje z tego tytułu. Trwa aktualnie walka z trzecim tomem (idzie mi słabo, ale idzie!). Papierowa wersja jest już niedostępna, o czym jeszcze większe gro z Was wie i płacze (zaradzę coś na to, I promise!).
Ważne - tutaj nie będzie wszystkich rozdziałów, a przynajmniej NIE w momencie, w którym książka ponownie pojawi się w formie tak papierowej, jak i w e-booku. 
WAŻNE 2 - jak widać, to rozdział 1. Tak, rozdział pierwszy, jak sama nazwa wskazuje w przypadku Bieleckiego, NIE JEST pierwszym rozdziałem książki. Posiadacze papierowej wersji (zarówno wydaniia pierwszego, jak i drugiego) wiedzą, że w prezencie w wersji celuloza jest jeszcze rozdział ZERO, który jest swoistą siurpryzą dla tych, co sypnęli mi hajsem na dziwki :D
Także tego, indżoj!
I zapraszam na mojego fanpejdża: https://www.facebook.com/rafael.bielecki/ - tam możecie wylewać mi pomyje na głowę i dokarmiać marchewką oraz kiełbasą wyborczą ;)

-------------------------------------------------------------------------------------------------------

Wiecie jak to jest, gdy śpisz sobie błogim snem niewinnego i nagle ze zdwojoną mocą w twoje lewe ucho uderza kiczowaty dzwonek O–Zone? Nie? Koniecznie spróbujcie, zabawa przednia!   
    Właśnie w taki zajebisty sposób wstałem (a raczej zerwałem się) z łóżka we wrześniowy poranek, który miał rozpocząć kolejną dziesięciomiesięczną gehennę w Państwowym Więzieniu Dla Nieprzystosowanych. Taa, dobrze zgadliście. Z kalendarza ściennego szczerzyła do mnie kły data 1 września.
– Co za nieludzcy ludzie... – Mruknąłem, pocierając zalepione żółtawą substancją ślepia. Po omacku dobrnąłem do kibla i zapaliłem światło, które podziałało na mnie jak na wampira – Carramba, codzienny koszmar powrócił!
    Jakimś cudem dotarłem do zlewu (wymazanego czerwonym lipglosem starszej – ten potwór Ewka chyba postanowił spróbować zrobić z siebie kobietę, ale jakoś nadal prezentuje się jak małoletni transwestyta) i użyłem kranu do docucenia się do końca. Nie obyło się bez ogólnej demolki wnętrza – kto normalny wiesza półeczki na wysokości łokcia przeciętnego szesnastolatka?!
– Psia karma... – Stęk poszkodowanego (przygniecionego jakimiś duperelami starszej oraz zużytymi chusteczkami do nosa) wyrwał się z jego ust. Czyli moich. – Czy to aby zgodne z przepisami BHP...?
    Jakimś cudem udało mi się pozbierać moje marne szczątki z podłogi i stanąć w miarę prosto. Z lustra jopił się na mnie półnagi szesnastolatek z czarnym stogiem siana na głowie i mętnymi zielonymi oczami. Podobieństwo do człowieka w tym momencie: 49/100.
Omal nie dostałem zawału gdy nagle coś zaczęło dobijać się do drzwi.
– Galy, wyłaź! Musę siusiu! Sybko! A mami powiedziala, ze mas mnie zaplowadzić do psedskola!
    No tak. Ewka wstała. Dlaczego ja nienawidzę czterolatków?! A, tak. Za długo się smażą na patelni i ciężko je dobrze przyprawić.
– Ewka, miałaś tak na mnie nie mówić! – Ryknąłem do dzieciaka. Wspomniałem już, że odkąd obejrzała wszystkie części Garry'ego Pozzera, sprytna szczeniara nazywa mnie „Garry” – A szczać idź na dwór! 
– POWIEM MAAMIEE!
    Jeah. Standardowy poranek w domu Bieleckich. Jeden Wielki Ryk. Obojętnie sięgnąłem po białą koszulę (nie żebym ubierał się w garniak – zakładam dżinsy) i założyłem ją od niechcenia.
– Rafael... – Usłyszałem zaspany głos mamy.  
– Jezu, rozumiem aluzję! – Postarałem się nie wybuchnąć. Nie dość, że kolejny dziesięciomiesięczny wyrok, to jeszcze czteroletnia hybryda na karku. Chwyciłem swój dezodorant (ustawiony w szafce pułapce – Ewka wszędzie musi wepchnąć swoje brudne łapiszony) i wypadłem z kibla barykadując się w pokoju.
    Moja kwatera (zazwyczaj) przypomina coś pośredniego między rupieciarnią a wysypiskiem. Podłoga zawalona ciuchami (majtki i skarpetki – miażdżąca przewaga), pod oknem stosik pism o fantastyce, na biurku malownicze śmietnisko stworzone ze starych podręczników, kartek z bazgrołami, połamanymi szczątkami najprzeróżniejszych długopisów, ołówków i kredek. Jedyne (w miarę) czyste miejsce stanowiło biurko z kompem i półki z moimi ukochanymi książkami. Matka non stop mi truje o sprzątaniu „tej zapadłej nory”, ale ja tam tego nie słucham.
    Ubrałem się dość szybko i w pełnym rynsztunku, wyposażony w notatnik i cienkopis, wybyłem do kuchni.
– Rafael, zaprowadzisz Ewcię do przedszkola.
– Ta mała cholera nie daje mi się odlać do końca! Sąsiadka prowadzi swojego potwora, nie może zabrać i naszego?!
– Rafael!
– A może tak zaczniesz zdrabniać moje imię?! – Zirytowałem się. – Do Ewki wiecznie gaworzysz „Ewciu, Ewuńciu, Ewulku” aż mnie mdli, ale do mnie to tylko klasyczne i hitlerowskie „Rafael”!
– Hitlerowskie? – Matka parsknęła śmiechem – Zaprowadzisz małą do przedszkola, bo ci po drodze.
Taa, pewnie, wstąpił do Piekieł, po drodze mu było. A za rogiem zahaczył jeszcze o spożywczy, żeby mieć piwo i przekąski.
– Jasssssne, tak samo mi po drodze, jak Chińczykowi na Stadion Europa z Chin poprzez Amerykę Południową – burknąłem ponuro, łypiąc na to dziecko Hiroszimy wzrokiem złego bulteriera.
– Rafael, nie kłóć się ze mną. Ja nie dam rady jej odprowadzić, zaraz muszę wyjść do biura... – Matka zerknęła na zegarek.
– Znaj łaskę pana dla jego wiernych poddanych. I zwierząt.
– Maaaamooo! Galy nazwał mnie zwiezaaaakiem!
– Małpa.
– MAAAAMOOO!
– Rafael! Zachowujesz się jak dzieciak!!!
Pfff! Ja?! Jak dzieciak?! Jeszcze czego! FOCH.
Odfochnąłem się, widząc kanapki z szynką i ogórkiem na talerzu. Hmmm, ten ogórek jakiś podejrzanie zielony, ale niech będzie, z racji braku musli ten jeden jedyny raz mogę przetrwać w warunkach polowych. Odbiorę to sobie z nawiązką.
Ledwie zdążyłem pochłonąć mój codzienny przydział śniadaniowy, zegarek oznajmił mi, że czas zebrać dupę w troki i ruszyć swoje zwłoki w stronę rzeźni.
Ayyy... mama. Po drodze skroję jeszcze sobie garnitur do trumny i zajrzę do notariusza z testamentem. Brudne skarpetki zapisałem w spadku siostrze, resztę spalić.
Chcąc nie chcąc wziąłem tego potwora za rękę i poprowadziłem w stronę Katowni Przedszkolanek. Swoją drogą te kobiety to masochistki. Seryjni zabójcy w więzieniach stanowych są łagodniejsi niż banda Krasnali w wieku czterech lat. Wolałbym siedzieć w jednej celi z bossem mafii/Osama bin Ladenem/Kubą Rozpruwaczem/Hannibalem Lecterem/Laleczką Chucky dziesięć lat, niż spędzić piętnaście minut na oddziale przedszkolnym. Szybko by mnie chyba stamtąd wywieźli. Również na oddział, ale ten psychiatryczny.
– Galy, zobac, listki lobiom się takie bzydkie, a ta kałuza jest brudna, o psejechal samochód, o piesek zascekal, ojej, zawial wietsyk, oooo, wlóbelek! Haly, mam lózcke! Kijasek to moja lózcka od tego pana z blodą! A ja chce Hogpalt, chce tego piesa, takiego calnego...
Ma ktoś coś ostrego, czym można by wypruć flaki temu trajkoczącemu bachorowi?!
Usilnie starałem się zagłębić w brudach własnego ego, ale niestety, piskliwy alcik „Ewci” doprowadzał moją jaźń do krwawych zamachów na moją psychikę. Nic, jeno RZEŹNIA! 
Nie zwracaj uwagi, nie zwracaj uwagi, nie zwracaj uwagi...
JEB!
Kurrrwa, ale otwórz oczy i UWAŻAJ NA LATARNIE, DEBILU LUKROWANY!
Ocknąłem się na ziemi w stanie z lekka oszołomionym. Ewka stała obok mnie i zwijała się ze śmiechu, ludzie już wykręcali numery do najbliższego psychiatryka a ja zastanawiałem się, czy ten ból to aż ból, czy tylko ból.
– Galy, no wies co? Tseba było uzyć tego magicznego oka takiego pana co nie był panem...
Taaak, mów mi jeszcze, ja cię popieszczę... dwieście trzydzieści. Pozbierałem swoje mizerne szczątki z ziemi i otrzepałem się w stylu „Nic mi nie jest, nowy garniak za tysiaka w świetnym stanie”.
– Idziemy, zanim zrobię sobie z ciebie gustowny neseserek – warknąłem do potwora i pociągnąłem za łapsko w odpowiednim kierunku.
– Neferefererek? – Ewka spojrzała na mnie niepewnie. – POOOOWIEM MAAAMIE!
Ludzie, sprzedam dzieciaka. Szybko i tanio, bez zbędnych formalności. Zwrotów nie przyjmuję, ale mogę obiecać, że czasami was wspomnę. Czasami. Nie za często, ale jednak.
– A mów se co chcesz. Strajkuj, pikietuj, zakładaj związki zawodowe a nawet ogłoś głodówkę. Będzie więcej żarcia dla mnie – burknąłem, ciągnąc Ewkę za łapę jak jamnika na smyczy.
– Galy, dlacego wlóbelki śpiewajom?
Bo kurrrrwa mają taki kaprys!
– Nie wiem, co ja, ornitolog?! Zapytasz panią przedszkolankę!
O ile kobiecina przeżyje atak piętnastki rozwrzeszczanych zasrajmajtków.
– A co to onitogolog?
...
– Zamkniesz się wreszcie, czy mam cię zapakować do czarnego plastikowego wora? – Spojrzałem groźnie na dzieciaka i w tej samej chwili zaległa błoga cisza. Oczy Ewki powiększyły się jak Kotu w Butach, bródka zadrżała profesjonalnie...  O cholera, tylko nie to! – Ewka, proszę, nie wyj, dam ci cukierka!
Korupcja osiągnęła samoświadomość i przekupiłem bestię przeterminowanym michałkiem. Po piętnastu minutach dobrnęliśmy do celu.

PRZEDSZKOLE DĘBOWE POD PATRONATEM MIKOŁAJA KOPERNIKA

Ta tabliczka powinna głosić: „Uwaga – małoletni bandyci! Nie dokarmiać i nie drażnić.”
Przed budynkiem kłębił się tłum piszczących, wyjących i wrzeszczących zaraz. Mamuśki jak kwoki tuliły to–to do siebie i wychwalały, co to–to potrafi. Taa, wyżera płatki gołą łapą, zżera szminki, wkłada kredki w... nieważne w co i nie zawsze sobie, używa garów w celach muzycznych... mam wyliczać dalej, czy zrobiło wam się wystarczająco słabo?
Sąsiadka ze swoją hybrydą perorowała po prawej, ta jej ośmiornica Izulka dłubała w nosie. Wspomniałem też, że podgatunek dziecięcy spożywa zawartość komór nosowych w hurtowych ilościach? Nie? No to już wiecie. Ewulka na widok Izulka zauważalnie poweselała i z tej radości postanowiła wykorzystać moje ramię jako lianę do pouwieszania się i wypiszczenia kilku niezrozumiałych słów.
– Tak... idź do psiapsi, widać, że nie możecie się siebie doczekać – pchnąłem pomyłkę genetyczną w kierunku tamtej. Ewka i Izulek obwąchiwały się chwilę, oglądając nawzajem swoje gumeczki, bransoleteczki i kiecuszki, po czym zaczęły kwiczeć w jakimś mandaryńskim dialekcie, wymieniając poglądy na temat współczesnej mody wśród czterolatków. Stwierdziłem, że nie zdzierżę. – Pani Ryłowa, ja zostawię tą małą chole... Ewwwwcię – W ostatniej chwili opanowałem swój swawolny język i soczyście zaakcentowałem imię potwora. – Spieszę się z deka, bo ten tego, autobusy, tramwaje i tego, no... taksówki...?
Zmyłem się jak najszybciej, nie czekając na odmowę.
Ledwie znalazłem się za rogiem, odetchnąłem z ulgą.
Do szesnastej wolność. Bachora odbierze stara, więc się nie będę musiał tu fatygować po raz wtóry.
Ruszyłem ulicą w kierunku mojego Zakładu Dla Psychicznie Chorych. Momentalnie mój humor owinął się w czarny kocyk i zaszył gdzieś w kącie, użalając nad sobą w sposób niegodny mężczyzny.
Pierwszy dzień liceum. Ach i och. Po prostu cud, miód i orzeszki. Nowa buda, nowi kumple, albo ich totalny brak, no i jak tu się nie cieszyć widokiem nauczycieli ostrzących sobie na mnie zęby? Ale, ale, jest jeszcze lepsza opcja! Fortuna sprawiła mi chujową niespodziankę i zainstalowała mnie w szkole dla kujonów. Taaak, to ci geniusze, co nie mają średniej wyższej niż 6,0 i niższej niż 5,8. A teraz ja mam tam wegetować trzy lata. I chyba wiem w jak okrutny sposób zabić własną matkę, która ZMUSIŁA MNIE do złożenia tam papierów. Naiwnie sądziłem, że się nie dostałem.
I chujnia z grzybnią, z przeproszeniem dzieci.
To szkoła prowadzona przez desperatów i dla desperatów. Niestety, że desperatów, którzy chcą się zakatować nauką na śmierć jest coraz mniej a desperatów prowadzących ową placówkę coraz więcej – szkoła przeszła kryzys, toteż przyjęli mnie bez szemrania i właściwie z otwartymi ramionami. Dzień, w którym zobaczyłem swoje nazwisko na liście był najgorszym dniem mego życia evah.
Zabiję swoją starą. Tak. Urządzę jej takie piekło, przy którym dziewięć kręgów piekielnych Dantego to Disneyland dla Amerykańców.
Siąknąłem przejmująco, mijając grupkę podstawówkowiczów poubieranych jak nieletnie pingwiny. Ach, być młodym i nieświadomym...
Na takich oto melancholijnych myślach spłynęła mi podróż i wreszcie stanąłem przed moim radosnym zakładzikiem. W sumie nie jest tak źle, przecież oblatujący tynk może być przyprawą do sałatek, kraty w oknach dają poczucie bezpieczeństwa i ciepła ośrodka, śliskie schody uczą uwagi...
Okej, Raf. Pierś do przodu, nogi do tyłu i won do środka, bo jak się spóźnisz to ręka, noga, mózg na ścianie i słodka perspektywa zdrapywania szpachelką z podłogi. Nie przejmuj się, jeśli będą patrzeć na ciebie jak na debila – z wyglądem Pozzera to normalna reakcja. 
Zastanowiło mnie jedno... dlaczego tu tak cholernie pusto? Czyżbym JUŻ się spóźnił?!
Dobra, Bielecki. Bierzemy rozpęd i zapierdzielamy do sali gimnastycznej!
No i wziąłem rozpęd. Taki, querrrva, rozpęd, że wpadając przez na wpół otwarte drzwi do środka zaiwaniłem łbem o kant podwojów, notatnik poleciał lotem koszącym gdzieś–tam, a ja rykoszetem odbiłem się od tegoż kanta i zgrabnie wyglebałem się na ziemię, chyba tracąc przytomność.

***

O w mordę, co za ból... Niech ktoś wyłączy tą wiertarkę i przyciszy traktor... Wczoraj byłeś na imprezie, Bielecki, czy jak?! Piccolo ci zaszkodziło, człowieku, jak popadniesz w alkoholizm to tak radośnie będziesz witał każdy Poranek Skacowanego...
Po chwili zorientowałem się, że wcale nie jest Poranek Skacowanego, jeno uprawiałem stosunek z ptakiem, znaczy się, wyjebałem orła. Ach, ten wdzięk i powab, powinieneś być Misterem Gracji. A że pobędziesz pół roku na rekonwalescencji w szpitalu rejonowym, to już inna rozrywka.
Zaraz, zaraz... ta posadzka jest zdecydowanie ZA miękka i ZBYT pachnąca...
– Typowe dla takich połamańców. Hej, żyjesz? – Ktoś szarpnął mnie ostro za ramię. Otworzyłem oczy, czując jak zawartość żołądka niebezpiecznie zbliża się w okolice przełyku a czaszka pulsuje bólem jak diody na dyskotece. W tej samej chwili wrzasnąłem jak gwałcona dziewica i poderwałem się do pozycji siedzącej, odskakując kawałek.
Nade mną pochylał się jakiś chłopak z długimi do łopatek blond włosami zaczesanymi na prawo. Zimne szare oczy lustrowały mnie beznamiętnie, chociaż widać w nich było jakąś iskrę zainteresowania. Na ustach błąkał mu się drwiący uśmieszek, a blade dłonie oparł na kolanach.
– Cóż za przejmujący sopran, Pozzer – powiedział kpiąco, unosząc brew. W jednej chwili wyprostował się jak struna, nie siląc się nawet o pomoc. Przyjemniaczek, nać jego mać...
– Jaki Pozzer... ten pieprzony wygląd! – Jęknąłem, zbierając się z trudem z ziemi. – Pierwszy dzień i już mam ksywę, niech to trampek i adidas... Jestem Rafael Bielecki – wyszczerzyłem zęby w bolesnym uśmiechu, stając chwiejnie i wyciągając rękę do gościa. – Ty też do pierwszej humanistycznej?
Ten spojrzał na moją dłoń z pełnym obrzydzenia zdziwieniem, po czym przeniósł wzrok na moją twarz.
– Zaczekaj. Czyli nie jesteś Pozzer? – Uniósł brew.
Opadły mi ramiona.
– Nie, wbrew pozorom nie. Nie czytałem tej idiotycznej serii, ja nawet nie wiem kim był ten cały pieprzony Garry, a tak poza tym, to nie wiem, może znasz innego gościa o takiej ksywie, ale ja go nie znam...
W tej samej chwili powiał ciepły wietrzyk i uderzył mnie w nozdrza zapach kwiatów.
What the fuck?!
Rozejrzałem się gwałtownie i szczęka przywitała mi się z ziemią.
Nie byłem w holu wejściowym do szkoły.
Stałem sobie najzwyklej w świecie na jakiejś olbrzymiastej łące porośniętej trawą, z dala połyskiwało stalą jezioro, w tle góry i ciemny bór, a w epicentrum tej sielanki...
... stał wielgalachny zamek.
O losie, UMARŁEM?!
– Ja umarłem?! – Wrzasnąłem w panice.
– Tak szybko się nie umiera, WBREW POZOROM – odparł chłodno blondyn. – Coś mi się widzi, że powinienem zaprowadzić cię do dyrektora, bo nie podoba mi się twoje zachowanie. – Palcami musnął plakietkę na swojej piersi i zielone „P” błysnęło w słońcu, a czarna szata zafalowała na wietrze.
Zaraz.
Przewiń. Powiedziałem „czarna szata”?! Co to za maskarada?! Umarłem, majaczę, śmierć kliniczna, zatrucie pokarmowe?!
– Jaki masz status krwi? – Zapytał znienacka blondyn a ja zbaraniałem.
– Eeee... ARH+... a co? – Odpowiedziałem dukliwie. No tak... Witajcie w LO o najwyższym poziomie. Muszę przyzwyczaić się do widoku takich nawiedzonych gości. Za pół roku będę ich klonem.
– Czystokrwisty, mieszaniec, czy błotniak, idioto – podpowiedział chłopak z politowaniem.
– Eeee.... – Nie popisałem się elokwencją, szczerze czując się jak kretyn.
– Idziemy do dyrektora – warknął chłopak, łapiąc mnie za nadgarstek, stalowym uściskiem miażdżąc mi go i powlókł w stronę wejścia do zamku.
– Dyrektora?! Zaraz, momencik, kolego, składam apelację od wyroku! Za co, na co i za ile wyjdę?! A poza tym... kim ty jesteś, żeby mnie tak szarpać i ciągać po dyrektorach?! – Zaoponowałem gwałtownie, wyrywając się blondynowi.
– Lucjusz Mafroy, prefekt Slytegrinu. Mam prawo, a nawet obowiązek doprowadzić cię do dyrektora Hogpartu – odparował lodowato zapytany.
Hogpart, Hogpart... what the fucking Hogpart? Skądś znam tą nazwę, w komorze pamięciowej wirował mi mgliście jeden z setki monologów Ewki, traktujących o tym faflunie, Garrym Pozzerze.
– Rusz się, Bielecki, Dunbelbore nie będzie czekał wiecznie! – Mafroy znowu złapał mnie za rękę i powlókł za sobą.
Cholera znowu coś znajomego, skąd ja znam to nazwisko? Hogpart... Dunbelbore... To wszystko nie trzyma się kupy. Co moje liceum ma z tym wspólnego? Skądś tego kolesia muszę znać, chyba widziałem go w reklamie proszku do prania...
Do diabła z myśleniem, mamy pierwszego września, z czystym sumieniem mogę jeszcze nie myśleć.
Zanim się zorientowałem, wylądowałem w wielkim holu z marmurową podłogą i ścianami z ruszającymi się obrazami.
Gwałtownie spojrzałem na portret po prawej. Przedstawiał jakiegoś starego dziada w przestarzałych szmatach, który z niesamowitym zapałem właśnie dłubał sobie w dziurce od nosa. Lewej, tak dla potomności.
O w cholerę, Raf... Przywaliłeś z taką siłą, że przyda ci się rok rekonwalescencji... Najlepiej w pokoju bez klameczek...
Byłbym dalej kontemplował stan swojej nadwątlonej psychiki, gdyby nie kolejna rzecz. Ze ściany po lewej wystrzelił... duch. Karzełkowaty ludek z szeroką mordą i złośliwym grymasem na niej zawisł w powietrzu przed nami.
– Cholera, duch?! – Spanikowałem i odskoczyłem do tyłu, wdzięcznie wpieprzając się na Lucjusza.
Blondyn w przyspieszonym tempie przywitał się z posadzką, ja wylądowałem na nim (przynajmniej miałem miękkie lądowanie. Co z tego, że samobójcze, trochę wygody przed śmiercią każdemu się należy).
– Zejdź ze mnie, idioto! – Wydyszał diablo wściekły chłopak i brutalnie zapoznał mnie z zimną glebą. Wstał zwinnie jak kot, otrzepał szatę i poprawił włosy – Wystraszyłeś się Piryta?! – Powiedział z niesmakiem. – Wstawaj, Bielecki! Do diabła, nie mamy czasu!
– Kogo my tu mamy? Dwóch przydupasów... – Zachichotała złośliwie przeźroczysta kreatura i wydobyła skądś dwa nieprzyzwoicie wielkie balony, na bank nie napełnione powietrzem. – Macie prezencik, chłopaczki!
Wycelował i...
...rzucił.

cdn.