środa, 2 maja 2018

WPIS 2: H jak Hogpart i pomarańczowy smalec, czyli atak hippisów

Zgodnie z obietnicą dodaję drugi rozdział Bieleckiego.
Komentarze karmią autora i nie idą w biodra, do boju xD


-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Bomba numer jeden trafiła centralnie we mnie, wybuchając z siłą pokaźnej rakiety atomowej. Woda – perwersyjnie mokra, lodowata i nieprzyjemna – w jednej chwili zamieniła mnie w ofiarę potopu. To tyle jeśli chodzi o ułożone włosy, suchą koszulę i problem ewentualnej kąpieli wieczorem.
To jednak było małe Mickey Mouse w porównaniu z tym, jak wyglądał Lucjusz. Ułożone piękne blond kłaczki obecnie przedstawiały się w wersji „mokra włoszka”. Poprzyklejały się mu do twarzy niczym macki ośmiornicy. Wyglądał słodko z tą wkurzoną miną, błyszczącymi oczami i wodą malowniczo skapującą na podłogę. Nie wytrzymałem, gruchnąłem śmiechem demonicznym niczym sam Lucyfer, dokładnie w tym samym momencie co Piryt, z tą tylko różnicą, że duch po chwili dał dyla, a mordercze spojrzenie Mafroya skupiło się na mnie.
Pięknie, kurwa, pięknie.
To tyle jeśli chodzi o bezwypadkową część wstępną.
– Z czego się ryjesz, mokry fajfusie?! – Wrzasnął na mnie, najwyraźniej w stanie wyższego podkurwienia.
– Z ciebie! – Wyłem ze śmiechu.
– Sam wyglądasz jak ciota i masz czelność się ze mnie nabijać?! – Ryknął na mnie co sił w płucach.
Ooooo, koleś, leżysz. Leżysz i kwiczysz. Pierdzieleni hippisi, psia ich nędza!
Nim zorientowałem się, co robię, moja pięść z siłą Tysona wylądowała na oku Lucjusza. No, Raf, przydało się oglądać walki bokserskie jak miałeś cztery lata. I nieważne, że zaraz zwoła bandę dzieci kwiatów, które brzydzą się przemocą.
Szybko przestaną się nią brzydzić, jak zobaczą stempel pod okiem „współbrata”.
Eeee...
Peace, freedom, LOVE?
Jak on mi, cholera, da LOVE, to do końca życia będę chodził w spodniach dzwonach i z kwiatami we włosach...
– Przeholowałeś! – Ryknął zdławionym głosem niczym wokalista Slipknota (wierzcie mi, nie chcecie słuchać tego zespołu). – Jak ja się tak pokażę?! – Sugerowałbym dobry make-up – Won do dyrektora, zanim stracę resztki cierpliwości! A za to, co zrobiłeś, jeszcze słono mi zapłacisz! – Nie ma sprawy, podkład w osiedlowym kiosku kosztuje jakieś dwanaście zeta. A że moja stara dostała po nim obrzydliwej wysypki to już inna para kaloszy.
 Brutalnie złapał mnie za ramię, dając upust swojej wściekłości. Syknąłem z bólu. Nie wyglądał na pakersa, ale siły miał od cholery. Pociągnął mnie w kierunku schodów. Był jak Furia, wściekły, z mokrymi rozczochranymi włosami, w czarnej powiewającej szacie. Był zaczerwieniony niczym młoda dziewica, z tym, że dziewica nie czerwieni się od wkurwu, jedno ze wstydu, a ten tu miał mordercze instynkty i zapędy.
A chuj z tym, i tak miałem pofatygować się do dyrekcji, a ten przemiły kolega przynajmniej wskaże mi drogę.
O ile wcześniej mnie nie zajebie, ale to tylko taki nic nie znaczący drobiażdżek.
Się nawet nie zdążyłem porozglądać jak turysta w szortach bermudach, bo już po chwili znaleźliśmy się przed posągiem jakiegoś maszkarona ze skrzydełkami.
– Wampirożelki – warknął Lucjusz, a posąg jak za sprawą czarodziejskiej różdżki odsunął się, ukazując spiralne schody wiodące w górę. Nie powiem, szkoła nowej generacji (co nie zmienia faktu, że dla normalnych niższego rzędu) była świetnie zmechanizowana. Ruchome obrazy to, jak bum cyk cyk, dobrze ukryte projektory filmowe, duch – hologram, balony musiały spaść z jakiegoś schowka w suficie, a gargulec był na szynach i reagował na głos. Haaa, i jak się to wszystko ładnie skleja w zgrabną kupkę.
Zostałem brutalnie wciągnięty na schody, które podjechały pod drzwi. Lucjusz pchnął je mocno i znaleźliśmy się w jakimś piekielnym gabinecie. No dobra, może nie czuć było subtelnego aromatu siarki, ale było tu mnóstwo półek z książkami, wielki staroświecki kominek, żerdź z pomarańczowozłotą gęsią siedzącą na niej i biurko, a za biurkiem siedział starzec o długiej siwej brodzie i w okularach połówkach, co, jak na mój gust, JUŻ było przerażające i pełne grozy. Na ustach błąkał mu się uśmiech Św. Mikołaja. Ubrany był w śliwkową sutannę (identyczny odcień co oko Mafroya, mrrr, co za dobór kolorów!). Brakowało mu tylko koloratki, chociaż może i ją miał. Przez tę brodę i włosy nie było widać jego szyi. Sugerowałbym strzyżenie, golenie, dobry garniak i z menela można zrobić menagera.
– Witam, dyrektorze. Przyprowadziłem burzyciela porządku szkolnego – Lucjusz skłonił się dwornie i dostojnie (pomijając fakt, że nadal wyglądał jak dziecko wojny i niepokoju).
– Dziękuję ci, Lucjuszu. O, co ci się stało w oko? – Dyro strzaskał blondyna takim wzrokiem, że aż się zaniepokoiłem jego radosnym uśmiechem.
– Mały wypadek... – Lucjusz zabił mnie serią spojrzeń, wróżących mi jedynie cudowną przejażdżkę po BelzebubLandzie, i spojrzał na starca. – ... PRZY PRACY.
Uśmiechnąłem się niewinnie
– Zostaw nas samych, jeśli łaska. Dopilnuj porządku w Wielkiej Sali. Wozy i kajaki zaraz przybędą, więc zrobi się tam bałagan.
– Tak, dyrektorze – Mafroy skłonił się dystyngowanie i odpełzł do wyjścia, ociekając hektolitrami H2O.
– Rozgość się, Rafaelu – dyr wskazał mi krzesło przed biurkiem. – Nazywam się Algus Dunbelbore, a znalazłeś się w Szkole Magii w Hogparcie. Jestem tu dyrektorem, jak już zdążyłeś zauważyć.
Brawo, Bielecki. Pobiłeś swój osobisty życiowy rekord. Nie minęło nawet piętnaście minut, odkąd tu jesteś i już zasiadasz przed obliczem BOGA.
Poczekaj niech no matka się dowie, zrobi ci takie rasta w domu, że dżizas, kurwa, ja pierdolę...
Dyr lampił się na mnie z podejrzanie radosnym uśmiechem.
ZBYT radosnym.
Że teges, PEDOFIL?!
– Zastanawiasz się pewnie, skąd się tu wziąłeś, drogi chłopcze? – Zaśmiał się dziadek, a mnie przeraziła wizja seksu z tym gościem.
O w mordę... ma ktoś kubełek...?
– Nie, tajemnicę rozmnażania się moich rodziców poznałem w wieku czterech lat z książeczki „Piotruś, Kasia i maleństwo” – odparowałem. Taaajest. Bądźmy bezczelni. Chamscy i wredni. Bo wszyyyscyyy Polacy to bydło Europy...
– Zaskakująco szybko przyjąłeś do wiadomości, że jesteś w Hogparcie.
Że kurwa, CO?!
No ładnie, Bielecki, pięknie, do cholery! Wiedziałeś, że gdzieś słyszałeś już nazwisko tego gościa!
Oto wykład Ewki z dnia wczorajszego:
„– Lubiem Dunblebola, to taki miły stalusek, pomaga Galemu i w ogóle psypomina mi Dziadzia do Ozechów, no i plowadzi Hogpalt i ma lózke...”
Mgliście przypomniałem sobie, że ten koleś skojarzył mi się z Człowiekiem Orkiestrą i Caritasem w miniaturze.
Teraz tak się fajnie składało, że właśnie siedziałem przed tym całym Caritasem i zastanawiałem się, co też mogłem zjeść na tyle nieświeżego, że aż tak mi odjebało.
– Wyjaśnię ci, co tu robisz – zaofiarował się Caritas.
– Nie ma sprawy. A potem odpełznę w kierunku Tworek, gdzie zakują mnie w uroczy i jakże twarzowy kaftan bezpieczeństwa. Obowiązkowo z modnymi drapowaniami na plecach – powiedziałem, uśmiechając się w stylu „mam downa i właśnie się oplułem. Niech mnie ktoś pocałuuuujeee...”
– W szkole, do której miałeś iść, istnieje brama, coś w rodzaju świstoklaszcza, do naszego czarodziejskiego świata. Działa tylko na czarodziejów, wniosek więc z tego taki, że obudziły się drzemiące w tobie zdolności magiczne. Pięć lat za późno, ale szybko nadrobisz braki. Wyglądasz na pojętnego ucznia – powiedział beztrosko dyrektor, puszczając mi oczko.
MRAHAHA, ktoś tu chyba, kurwa, przecenił czyjąś inteligencję.
Popatrzyłem na niego jak na czuba.
Jasne, a ja jestem gwiazdą porno.
– Wracam do domu i zapisuję się na korespondencyjny kurs gotowania! – Poderwałem się gwałtownie z miejsca. A co. Dowal mu jeszcze, niech wie, ze ma do czynienia z gnidą! – Bo zupa była za słona! – No co?! To tłumaczy moje gastronomiczne zapędy!
Na dyrektorze wrażenia to nie zrobiło. O. patrzcie go, twarda sztuka. Przeszył mnie tak dobrodusznym spojrzeniem, że aż z wrażenia usiadłem.
– Tak mi przykro, Rafaelu, ale to nie jest w tej chwili możliwe. Brama do twojego świata...
Tak, tak. Pierdol, pierdol, ja się zdrzemnę.
– ... otwiera się raz na rok. W tym wypadku jesteś zmuszony tutaj zostać.
Dobra, Raf. Zaraz wyłuszczymy temu panu, że my, kurwa, z emajsiks, że akcje wywiadowcze, honor, ojczyzna i, psiamać, królowa, niech se jaj nie robi, tylko otwiera te zasrane podwoje! Ja chcę do domu na schabowe!
Uniosłem pięknie wyprofilowaną brew, potem kącik ust, złożyłem dłonie na stole, kulturalnie acz łobuzersko oparłem się łokciami o stół i pochyliłem do dziadka w geście młodego Marka Dobrzańskiego.
– Mało mnie interesuje awaryjność waszych wyjść ewakuacyjnych. Albo otworzy pan tą bramę, albo ja ją otworzę! Gołymi ręcamy, szanowny panie! O, TYMI RĘCAMY! – Machnąłem mu grabiami przed krzaczastą twarzą. Urok młodego Dobrzańskiego gdzieś się ulotnił.
Dunbelbore zerknął na dziwny zegarek na swoim ręku i uśmiechnął się do siebie.
– Za chwilę zaczyna się bankiet powitalny, należałoby już zejść do Wielkiej Sali – wstał z miejsca.
Zajekurwabiście.
Budzę się w podłym humorze, zostaję wyeksmitowany z własnego kibla, musiałem odprowadzić piszczący wyrób siostropodobny w opakowaniu zastępczym do jakiegoś w dupę kopanego kopernikańskiego dębowca, a sam trafiam do Ekologicznego Zakątka Dla Psychicznie Poparzonych.
Raf. Rób co chcesz, ale na litość ludzką, nie pal już tego gówna, bo niedługo staniesz przed Świętym Piotrem i będziesz się gęsto tłumaczył, zezując na pociąg do raju!
Dunbelbore uśmiechnął się do mnie podejrzanie. Był bardzo wysoki, co niestety wykluczało zdeformowanie mu maski twarzowej.
– Chodźmy, Rafaelu.
A mogłem iść do zaocznego. Mogłem iść do CKU. Mogłem poprzestać na gimnazjum i stać się rzygami społeczeństwa, dostając zasiłek dla bezrobotnych i pijąc królewskie z zaprzyjaźnionymi menelami pod monopolowym. Nie, kurwa. Mi się zachciało LO! A mojej matce zachciało się renomy! A niech se tą renomę do gara wciśnie!
Już miałem zacząć „Podejście Drugie: uświadom nieświadomemu świadomość, że jesteś świadomy tego, że E.T goł hołm”, nawet się w tym celu podniosłem, ale w następnej chwili zauważyłem, że ta pomarańczowa gęś gapi się na mnie z zaciekawieniem.
– Nie jop się tak na mnie, bo cię przerobię na smalec! – Syknąłem złowieszczo, z godnością wyżymając mokrą jeszcze koszulę. – Kto normalny trzyma pomarańczowe gęsi w swoim gabinecie? Doktor Dolittle?!
Gęś zagęgała przyjaźnie i skubnęła mnie w mokrą grzywkę. Bezczelność.
– Giń, ty brudne zwierzę! – Wrzasnąłem i zamachnąłem się notatnikiem. W butach miałem to, że gęś to ptak.
– Rafaelu, zostaw Fawkissa w spokoju, trzeba już iść! – Dunbelbore odciągnął mnie od ptaszyska i wyprowadził siłą z gabinetu. Przemoc. Patologia. Pewnie jeszcze cowieczorne czarne msze, orgie, picie drinków ze świeżej gęsiej krwi i noszenie dziwnych łachów odsłaniających pępek. Ta placówka nie spełnia podstawowych norm europejskich.
– Fawkiss? Co za kretyn nadaje gęsi imię? Jak kupię sobie rottweilera to dopiero będzie zabawa! – Zatarłem radośnie łapki.
– Czy ty często rozmawiasz sam ze sobą, chłopcze? – Dunbelbore wyglądał na rozbawionego.
– Tylko wtedy, kiedy obok nie ma kogoś inteligentnego do normalnej konwersacji – odparowałem bezczelnie. – I zawsze wtedy, kiedy cudze gęsi przyznają się do mojej grzywki.
– Fawkiss to nie gęś, tylko feniks! – Caritas ryknął dobrodusznym śmiechem Świętego Mikołaja, a ja spojrzałem na niego spod oka.
– Wsio rawno. Po upieczeniu i tak nie widać różnicy – burknąłem, odgarniając czarne zbuntowane kłaki z oczu. Przeszliśmy długim korytarzem i wreszcie dotarliśmy do celu.
Przez ogromne dębowe drzwi weszliśmy do jakiegoś pomieszczenia, no i szczerze powiedziawszy moja szczęka rozpoczęła podróż za jeden uśmiech po posadzce.
Wielka Sala była WIELKA. OGROMNA. Kurwa mać, moje mieszkanie to przy tych rozmiarach ledwie schowek na miotły, pomyślałem ponuro. Stały tu cztery długie, ustawione równolegle do siebie stoły, a piąty ustawiono na samym końcu sali w poprzek tak, żeby tworzyło prezydium. Co za rozmach, co za styl, kupa kasiory poszła się chędożyć na sam czynsz za to cholerstwo, dorzućmy jakieś projektory rzucające widoczek na sklepienie, plus drewno na kominki i takie tam duperele. Miodzio, księgowość pełną parą, rachunki astronomiczne, czesne pewnie też kurewsko wysokie.
Niech mnie ktoś zabijeee...
– Widzę, że ci się podoba – zachichotał Caritas. No jasne, kolo, może podpiszę papier na podnajem tego gruntu? Zrobię sobie boisko do kosza, boisko do piłki nożnej i basen. I jeszcze zostanie mi kupa miejsca.
Z przewagą kupy.
Z daleka zauważyłem Lucjusza, który stał nieopodal prezydium (ciekawe czy kupił sobie korektor do ryja) i rozmawiał z dwiema dziewczynami wyglądającymi na moje rówieśniczki.
Caritas pofatygował się do nich, a ja musiałem popełznąć za nim. Lucjusz zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem. Nadal był mokry. Miałem zamiar kwiknąć zabójczym rechotem, ale zabójczy rechot zakończyłby się śmiercią. Lucjusz przejawiał niepokojące objawy bycia miejscowym Chuckiem Norrisem.
Zamiast ryzykować życiem, postanowiłem oblukać panienki.
Jedna z nich miała długie wijące się czarne loki podpięte szara spinką, druga zaś szare długie loki podpięte czarną spinką. Obie miały identyczne jadowicie zielone oczy, białą cerę i zdradzieckie uśmiechy na ustach. Wzdrygłem się niezauważalnie. Takie sucze, że strach się odezwać, bo rozszarpią, zgwałcą i ogołocą portfel. Niekoniecznie w tej kolejności.
Ubrane były w identyczne kostiumy jak z Matrixa, z tym, że ta czarna miała szary, a ta szara czarny.
Carramba.
Bliźniaczki.
– Witajcie, panienki – dziadzio uśmiechnął się szeroko. Tu cię mam, dziadu! Podobają ci się takie młodziutkie dzierlatki!
O, bue. To było obrzydliwe, Rafael, od dzisiaj koniec z paleniem tego gówna i oglądaniem pisemek porno klasy Z.
– Rafaelu, poznaj, proszę, Anikę i Sylwitę Darckmond. One trafiły tu już rok temu i, jak widać, mają się naprawdę dobrze. Dziewczęta, poznajcie proszę Rafaela Bieleckiego.
– Miau, kociaczku... – Szarowłosa puściła mi tak drapieżne oczko, że złapałem się kurczowo za mój (jeszcze) wypełniony moniakami portfel (w razie czego mogłem im go rzucić, niech się hieny o niego biją – ja dla pięciu zeta i osiemnastu groszy nie będę ryzykował utratą dziewictwa i kilkoma miesiącami rehabilitacji) i cofnąłem się gwałtownie...
... po czym potknąłem o nogę Pana Caritasa i runąłem na Lucjusza.
– PALANCIE NIEDOROBIONY! – Dostałem ładny opierdol.
W sumie szybkie oszacowanie szans przyniosło mi wydruk strat i zysków. Wolałem trzymać się blisko Mafroya. Siostry D. przyprawiały mnie o dreszcze i nerwowe drgania mięśni policzkowych. Wolałem dostać po mordzie od mokrego i wkurwionego hippisa, śpiewającego o wolności i paleniu trawki, niż dostać się w łapska dwóch wygłodniałych lwic w lateksach.
Taaak.
Zapowiada się zaaajebisty rok szkolny, Bielecki.

2 komentarze:

  1. Anix jak się cieszę że znowu mogę poczytać. Generalnie prawie znam na pamięć więc trochę kwas ale ten 20 raz przeczytałam z chęcią. Czekam na papierową wersję, bo ba pierwsze wydanie się niestety spóźniłam i smutek dręczy serce me.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jezuśku to jest tak cholernie dobre, że jak uda Ci się droga autorko ponowić wydania to na pewno tomiki kupię! ♥♥

    OdpowiedzUsuń

Atakuj tekst, nie autora. Nie reklamuj się na chama, komentarze z chamską reklamą usuwam bez zbędnego halo.