niedziela, 20 maja 2018

WPIS 3: S jak Szatańskie Trio i zwierzyna domowa, czyli chrzciny bez spirytusu

Generalnie to spóźniłam się z rodziałem o kilkanaście godzin, ale. ALE JEST. Docenić. Pochwalić. Ukochać. Dać cukierki, nieczekoladowe, podam adres na priv ;)
Komentujcie, ludzie, bo mi smutno jak nie komentujecie. Smutno, kurwa, w chuj.
Indżoj.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------


– Widzę, że osiągnęliście nić porozumienia, panowie! – Dunbelbore ucieszył się i klasnął w ręce. – No to ja się pofatyguję po nauczycieli, a ty, Rafaelu, zaaklimatyzuj się! – Dyr „życzliwie” sobie poszedł, zostawiając mnie na pastwę wkurwionego Mafroya i przerażających sióstr Darckmond.
Jagnię w stadzie lwów, umrę tu, zginę! Moje Ja pisnęło przeraźliwie i zwinęło się w rulonik. Rafael, spokojnie. Wdech, wydech, wdech, nie rzygaj, wdeeech...
– Kociątko chyba spanikowało – zachichotała tym razem ta czarnowłosa. Szara wyszczerzyła się niebezpiecznie. A mogłem wydusić ze starej kasę na trening kravki i co? I chujów sto, teraz będę musiał liczyć na nogi od krzeseł!
– Sita, nie czepiaj się chłopaczyny. Niech wie, że zawsze może spróbować uciekać – mruknął Lucjusz, mierząc mnie zbójowym spojrzeniem. W sumie poczułem dzięki niemu chociaż minimalny przypływ ulgi. Przynajmniej miał mnie za człowieka. I wał z tym, że za cykorię. Humanitarne traktowanie kociąt to podstawa!
– Ciekawe, w którym domu będzie – Sita odgarnęła czarne loki.
– Lu, jeśli w Slytegrinie, to znaczy, że będziesz go miał w pokoju! – Szarowłosa sucz oblizała się uwodzicielsko.
Mafroy spojrzał na nią jak na stałą bywalczynię zakładów psychiatrycznych.
– Anika, dziecko, co ty pieprzysz? Jaki Slytegrin? Jak dostanie się do Huffiuffu to będzie sukces – warknął.
Heloooł, psiamać! Ja tu jestem! I WBREW POZOROM WSZYSTKO SŁYSZĘ! Co prawda ze zrozumieniem mam pewne techniczne kłopoty, ale KURWA, jednak tu jestem! I NIE JESTEM UPOŚLEDZONY!
Nie zdążyłem otworzyć ust, aby uraczyć tego pseudoarystokartę jakimś elokwentnym epitetem, ale przerwał mi tupot setek nóg. Do Wielkiej Sali zaczął wsypywać się odziany na czarno lud, który z hałasem wziął szturmem cztery równoległe stoły.
– No, Kitty, zaraz się okaże czyś ulepiony z gliny, czy z gówna – powiedziała złowieszczo Sita, szczerząc zęby nie mniej przerażająco co jej bliźniaczka.
Heelp, I neeed somebooody, HEEELP! IT WAS ENYYYBODY, HEEEELP!
Anika posłała mi jadowitego całuska, po czym z szatańskim śmiechem, który skojarzył mi się z dziewiątym kręgiem piekielnym i wyciem potępionych dusz, poszła do stołu po lewej, a jej negatyw i Lucjusz podążyli za nią. Krzyżyk na drogę.
Mafroy na odchodnym poczęstował mnie tak lodowatym uśmiechem, że job twoja mać, moje Ja z rulonika skręciło się w sprężynkę i jęknęło żałośnie.
Bielecki. Masz przejebane.
Pokrzepiony tym, jakże optymistycznym, stwierdzeniem faktu, podniosłem głowę i wzrokiem omiotłem i wymiotłem tłum, który nadal cisnął się do wolnych miejsc. Tajfun składał się z uczniów przedziału wiekowego 12–17 lat, a wszyscy żądni świeżej krwi, świeżego mięcha i odrobiny pieczywa do zagryzienia. Zgodnie podzielili się na cztery stoły (podle kolorów swoich znaczków), za to mniej zgodnie wyglądało już samo zasiadanie do nich. Tu i ówdzie wybuchły zamieszki, walka o miejsca siedzące przy swoich najlepsiejszych frendach trwała dobrych kilka minut. Wreszcie plebs zasiadł, radośnie gaworząc o swoich sprawach. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Gut, gut, niech tak zostanie, mnie to tam na rąsię...
Zerknąłem na lewo i nadziałem się na przeszywające szare spojrzenie i ironiczny uśmiech. Mafroy, bliźniaczki z dwoma fagasami do kompletu lampili się na mnie jak na potencjalne główne danie bankietowe. Moje Ja przeszło kryzys osobowości i ze sprężynki złożyło się w kwadracik.
W tej samej chwili do sali wparowała młoda nauczycielka o wyglądzie Miss Ojro 1939, się znaczy – niedożywionej belfrzycy o twarzy tak zaciętej, że łożeżtyłorzeszki. Za nią podążało stadko jedenastoletnich jeńców wojennych. Reeech, czyli nie tylko ja tu mam myśli samobójcze!
Z bocznych drzwi wyszło coś wielkości Ewki, co wprawiło mnie w stan przedzawałowy. Niosło toto stołek i połataną szmatę. Ciekawość wypchnęła moje skrajne przerażenie za drzwi i zainteresowała się tematem.
Miss Ojro wyciągnęła jakiś rulon i zaczęła wyczytywać nazwiska. Chyba sprawdzała, czy jeńcy dotarli i czy żaden nie skręcił w prawo zamiast w lewo. Tego akurat nie słuchałem, pochłonęło mnie obserwowanie dzieciarni, która jakimś cudem wyglądała na bardziej przerażoną ode mnie.
Wreszcie zorientowałem się, że oglądam jakiś szatański rytuał. Szczeniaki po wyczytaniu swojego nazwiska po kolei podchodziły do stołka, nakładały połataną szmatę na głowę, a ta coś krzyczała. Postanowiłem włączyć przekaz audio, czego natychmiast pożałowałem.
– GRYFFION! – Szmata ryknęła tak głośno, że bębenki mi zastrajkowały. O kurwa i wszyscy święci, co to za marka wzmacniaczy i dlaczego używają ich tutaj, a nie na spędach plenerowych dla fanów ryczenia wspomnianego Slipknota?!
Rudowłose coś zdjęło szmatę i pobiegło do stołu po prawej, przy którymże to wiwatowano. Rytuał powtórzył się jeszcze przy trzech ostatnich maszkaronach, tylko wrzaski były inne, a sami jeńcy radośnie biegli do innych stołów.
Zaiste, interesujące.
Dyr ruszył dupsko z siedzenia, obdarzył całą salę dobrodusznym uśmiechem (chyba powinien zapoznać się z tym gościem od Poznańskich Słowików) i oznajmił radośnie:
– Witam świeżo upieczonych pierwszoklasistów i was, starsi uczniowie! Zanim zaczniemy opychać się do nieprzytomności tym wysokokalorycznym żarciem, pragnę wam przedstawić nowego kolegę, który dojdzie na szósty rok. Ceremonia przydzielenia zakończy się właśnie na nim! – Caritas skinął na Miss Ojro. Zacne ciało pedagogiczne (mało atrakcyjne, bo mało, ale zawsze ciało) ponownie rozwinęło rulon i przeczytała na głos mój honor.
– Bielecki, Rafael!
Pierwszym odruchem była chęć zapytania „Czego, kurwa?”, ale powstrzymałem chęć popisania się moją łaciną podwórkową i greką społeczną. Spojrzałem na nią tylko wzrokiem poirytowanego osła, który nie zamierza ruszyć się ze straganu z jabłkami.
– Bielecki! Podejdź i załóż tiarę!
Cała sala jopiła się na mnie jak na odchyła. No, chyba nie myślą, że wezmę udział w tej heretyckiej inicjacji?! Może jeszcze rozstawią ołtarz, każą mi zgwałcić kota i zjeść dziewicę?! Przecież ta szmata na bank ma wszy, się znaczy, zmotoryzowany łupież!
– BIELECKI! – Miss powoli traciła cierpliwość.
Kątem oka zauważyłem, że Mafroy and jego ekipa walają się po stole ze śmiechu. Moje Ja wydało okrzyk wojenny i ruszyło do boju. Pierwotny plan zakrawał na podmalowanie temu pseudoarystokracie drugiego ślepia, ale w tej chwili ważniejsze stało się to, żeby piardnąć w stołek i doczekać się tajemniczego wrzasku, który by mi dał wskazówkę, gdzie mam usadzić moje zgrabne dupsko. Już po chwili siedziałem jak idiota na samym środku Wielkiej Sali a zdziczały tłum z krwiożerczym błyskiem w setkach oczu obserwował mnie świdrująco, kiedy naciągałem szmatę na moje starannie wypielęgnowane włoski.
Szmata opadła mi na oczy, odbierając tym samym przekaz video.
– Proszę, proszę... co za temperamencik! Co za zdolności! Niętegi umysł...! – Usłyszałem w lewym uchu jakiś głosik i załamałem się kompletnie.
Zjekurwabiście. Buda dla dziwolągów, schizofrenia, Kółko Wesołego Pedofila, gadające czarne szmaty. Jak mi ktoś teraz powie, że jestem normalny, będzie szukał zębów pod stołami!
– Taaak, bez wątpienia pasujesz tylko do jednego domu... – Znowu ten przeklęty szept, niech mnie piekło pochłonie a potem wyrzyga! – SLYTEGRIN!
Ryk kapelusza radośnie uczynił mnie głuchoniemym na przynajmniej kilka sekund. Wściekły jak zborsuczony jamnik zerwałem szmatę z głowy i z furią na twarzy rozejrzałem się po sali, natychmiast napotykając lodowate spojrzenie Madame Ojro. Ta wskazała mi rulonem jeden ze stołów.
Kurwa.
Kurwa, kurwa, kurwa. Bez cenzury, KURWA.
Dlaczego, DLACZEGO to nie mógł być ten stół na końcu sali, ten z dzieciarnią, która głaskała się po główkach i przytulała, jednocześnie dokarmiając się jakimiś cukieraskami z przemytu?! Dlaczego to nie mógł być ten, przy którym ludzie z nudów czytali jakieś opasłe tomiszcza na kolanach, coby się ciało pedagogiczne nie czepiało, że nie uważają na apelu?! DLACZEGO to nie mógł być ten, przy którym wszyscy wyglądali jak Stowarzyszenie Bumelantów i Ryzykantów?! Nie, do jasnej cholery, to MUSIAŁ być stół Mafroya!
Powieście mnie a zwłoki... wał ze zwłokami, po śmierci już mi będzie wsio rawno, czy mnie zjedzą czy zgwałcą nekropedofile.
Z miną człowieka, który zaraz powinien wyjąć zza kołnierzyka małą pigułkę usiadłem na jedynym wolnym miejscu przy stole Ślimezynu, czy jak mu tam. Tuż przy blondasie i przerażających panienkach Darckmond. Chryste, obdarz mnie swym karabinem, co go nosisz na ramieniu...
Chrzanienie Caritasa miałem gdzieś, po głowie krążył mi genialny plan ucieczki z tego wariatkowa. Wreszcie do moich nozdrzy dotarły jakieś smakowite zapachy. Dobra, zwieję, ale przynajmniej wtranżolę za free jakiegoś schaboszczaka z ziemniakami i porządną łychą surówy!
Rzuciłem się na żarcie jak sęp na padlinę, w locie nakładając sobie pół michy ziemniaków i masę sałatki. Niestety, schabowego nigdzie nie dostrzegłem, toteż błyskawicznie złapałem pieczone udo kurczaka. Przezornie ominąłem wzrokiem korniszony i jak wygłodniała hiena zacząłem pożerać zawartość swojego talerza.
– Patrzcie, Kiciusia w domu nie karmili! – Rozległ się ironiczny głos, a przełykana przeze mnie porcja ziemniaków zastrajkowała, stając mi okoniem w gardle, z dzikim postanowieniem uduszenia mnie. Zacząłem się krztusić, romantycznie plując kartoflami do talerza sąsiada, aż ktoś przywalił mi z całej siły w plery, przywracając tym samym zdolność do przyswajania tlenu, oraz resztki owych ziemniaczków, które znalazły się nie tylko w talerzu sąsiada, ale i na samym sąsiedzie.
Yummy.
Załzawionymi oczami spojrzałem w prawo. Mafroy patrzył na mnie z uniesioną brwią. Po lewej zasiadła szarowłosa Anika, a naprzeciwko czarnowłosa Sita, obydwie po sekundowej walce z jakimiś dzieciakami. Właściwie wystarczyło, że Anika trzepnęła oplutego przeze mnie sąsiada (Boże, DZIĘKI CI ZA TO, ŻE TO NIE MAFROY!) w głowę i biedny dzieciaczyna zwiał na drugi koniec stołu. Sita grzecznie wyprosiła „swojego” gżdyla, łapiąc go po prostu za chabety i pchając w odpowiednim kierunku, coby dzieciaczyna nie zabłądził w stronę prezydium.
Mój apetyt szlag pierdolnął w jednej chwili.
– Myliłem się co do ciebie – powiedział blondas, uśmiechając się krzywo. – Nie możesz być aż takim inwalidą intelektualnym za jakiego cię uważałem. W końcu trafiłeś do Slytegrinu.
– Witaj w gronie Ślizgronów, Kiciusiu! Jesteś w elicie! – Stwierdziła radośnie Anika, a jej szare oczy błysnęły złowrogo.
– No i widzisz, Lu. Kocio będzie w twoim dormitorium, rooar... – Na usta Sity wpłynął diablo podejrzany uśmieszek.
Help...?
Ledwie deser zdążył wyparować ze stołów, dyr znowu palnął mówkę, jak to on się, psiamać, cieszy, że nas widzi (uczniowie chyba nie podzielali tej radochy), po czym wreszcie udzielił nam ogólnego błogosławieństwa i mogliśmy wyjść z Wielkiej Sali. Nie dane mi było skręcić w prawo zamiast w lewo, bo zostałem wyciągnięty z niej siłą, trzymany za jedną kończynę przez Mafroya, za drugą ciągnęła mnie ta cała Sita, a szarowłosa Anika usłużnie mnie pchała.
Zostałem zawleczony do lochów. Moja rozszalała wyobraźnia od razu podsunęła mi malownicze wizje tortur, które serwowała mi owa szatańska trójka. Do diabła z moją cholerną fantazją!
Zatrzymaliśmy się w jakie przytulnym, ciemnym, oślizgły, zimnym i ślepym zaułku, dokładnie vis–a–vis najzwyklejszej kamiennej ściany, jakich w zamku uświadczysz cały czas. Brakowało tylko łańcuchów, w które by można mnie zakuć a potem...
– Lu, hasło.
– Gryffionom śmierć! – Powiedział Mafroy mocnym i pewnym głosem, a kamienna ściana rozsunęła się lekko, ukazując wejście do zielono–srebrnego saloniku. Bielecki. Nic cię już dzisiaj nie zaskoczy.
Salonik był uroczy. Kamienne ściany, kamienny sufit, kamienna podłoga, zero okien... „Piła XX” jak malowanie. Ogień złowieszczo trzaskał w kominku, pająk bezszelestnie plótł swoje lepkie nici. A zaraz, proszę wycieczki, przeleci malownicze stadko krwiożerczych nietoperzy. Klimacior jak z horroru Spielberga.
Za nami do owego salonu wlała się fala uczniów, którzy momentalnie zadeptali zielony dywan, rozwalili się na kanapach, fotelach, pufach, w cięższych przypadkach nawet i na stolikach, albo przeszli przez jedne z bocznych drzwi. Proszę wycieczki, na lewo sracz, na prawo pokoje pięć na pięć metra. Czujcie się jak u siebie w piwnicy. Szatańskie trio przestało wreszcie mnie ciągnąć i pchać, po czym skierowało się w dwie strony. Bliźniaczki na lewo, Mafroy na prawo. Eeee, błąd rozpoznawczy. Się znaczy, to gdzie tu, querva, jest sracz?!
Poszedłem oczywiście za tym drugim.
Przede mną ukazał się długi korytarz z drzwiami, a na końcu tegoż korytarzyka znajdowały się spiralne schodki w dół, również zakończone podwojami. Na ścianach widniały zielono–srebrne godła z wężami. Miejscowy kult zoo.
– Idziesz, Kocie? – Lucjusz odwrócił się w moim kierunku, a jego boska twarz nie wyrażała żadnych emocji. Zimny jak dupa Eskimosa.
– Ja mam imię! – Zbulwiłem się.
Blondie zmierzyło mnie ironicznym spojrzeniem, po czym bez słowa zszedł spiralnymi schodkami na sam dół i wszedł do pomieszczenia za drzwiami.
Przez chwilę stałem, sparaliżowany jego elokwencją, ale kiedy któryś raz z kolei ktoś mnie przyjacielsko jebnął w ramię, próbując mnie minąć, zdecydowałem się pójść za Lucjuszem. Ryzyk–fizyk. Wylądowałem w czteroosobowym pokoju, utrzymanym w tonacji zielono–srebrnej. Kurwa mać, jakby innych kolorów nie było!
W pokoju panował CHAOS. Czarnowłosy rozczochrany koleś, którego widziałem przy stole (jeden z dwóch fagasów, którzy ryli się ze mnie jak dziki przy truflach) właśnie robił coroczny przegląd własnego kufra. Wyrzucał części swojej garderoby za siebie. Zupełnie na oślep. Wyżej wymienione rzeczy lądowały praktycznie wszędzie. Wyraźnie zaskoczony Lucjusz patrzył na poczynania kolegi, stojąc zupełnie bez ruchu.
Ocknął się gwałtownie, gdy na jego głowie wylądowały zajebiście różowe, puszyste dziewczęce stringi. Na jego twarzy zagościł stan wyższego podkurwienia.
– REGULLUX! CO TY, DO CHOLERY JASNEJ I NIEPRZYMUSZONEJ, ROBISZ?! – Oho. Nadchodzi Sąd Ostateczny. Grzeczni na prawo, Niegrzeczni na lewo, tam gdzie te kociołki i pejczyki...
– Lu, stary kumplu! Jesteś już? – Czarnowłosy uśmiechnął się zdradziecko niewinnie, odbierając dziewczęce stringi z dwóch palców Lucjusza.
– Tak, i już mam ochotę skopać ci gardziel! Mam nadzieję, że wyposażyłeś się w dobre argumenty, mające usprawiedliwić ten burdel!
– Gdzieś mi wsiąkło zdjęcie Aniki... – Chłopak wyraźnie posmutniał, chlipiąc żałośnie. – Najpierw ona mnie za to zajebie, a potem ja sam podetnę sobie żyły... – Dodał dramatycznie.
– Reg, ułomie zafajdany! Zdjęcie stoi na twojej szafce nocnej i uśmiecha się perwersyjnie, czyli JAK ZAWSZE!
– O, fakt...
– Dobry i słodki Jezu, całe życie z idiotami! Severyn, psiamać, nie mogłeś oświecić go ZANIM zaczął uskuteczniać tutaj bajzel na kółkach?! – Lucjusz odwrócił się do drugiego współlokatora, którego wcześniej nie zauważyłem.
Koleś wyglądał jak Dracula po ciężkiej gruźlicy i trudnym dzieciństwie. Miał czarne tłuste włosy do ramion, bladą cerę studenta informatyki (Politechnika Warszawska pozdrawia Uniwersytet Warszawski) i haczykowaty nos. W czarnych szatach przypominał programistę świeżo po pogrzebie swojego modemu.
– Nie mówił, czego szuka, a ja nie czułem się w obowiązku dowiadywać się o tym – mruknął ów Sever, powracając do lektury jakiegoś opadłego tomiszcza, które na tani kryminał ani instrukcję obsługi prysznica mi nie wyglądał.
– Reg, won do sprzątania! Jaki ty przykład dajesz nowemu koledze?! – Ryknął Lucjusz.
– Spokojnie, panie prefekciątko za knusciątko. Mamy kociąąąątko?
Szare oczy czarnowłosego wwierciły się we mnie. Chłopak oblizał się jak tygrys na widok antylopy.
Zaraz wyskoczę oknem z piskiem „Żegnaj, okrutny świecie!”. Nie, kurwa. Tu nie ma okna. Zaraz zwinę się w kłębek i zacznę schizofrenicznie się wydzierać. Tak. To dobra opcja, potem mnie zgwałcą, zabiją, spalą, okraść nie mają z czego, więc w ramach zapłaty za usługę zdejmą mi skalp i pochowają gdzieś w jeziorku. Mniodzio.
Pan Przegląd rzucił się na mnie, zakładając mi klasyczny „krawacik” i wrzasnął:
– ROBIMY CHRZCINY!
Przed oczami zrobiło mi się kolorowo jak w kreskówce, a resztki tlenu wydostały się z płuc. UDUSZĄ MNIE JUŻ PIERWSZEGO DNIA!

środa, 2 maja 2018

WPIS 2: H jak Hogpart i pomarańczowy smalec, czyli atak hippisów

Zgodnie z obietnicą dodaję drugi rozdział Bieleckiego.
Komentarze karmią autora i nie idą w biodra, do boju xD


-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Bomba numer jeden trafiła centralnie we mnie, wybuchając z siłą pokaźnej rakiety atomowej. Woda – perwersyjnie mokra, lodowata i nieprzyjemna – w jednej chwili zamieniła mnie w ofiarę potopu. To tyle jeśli chodzi o ułożone włosy, suchą koszulę i problem ewentualnej kąpieli wieczorem.
To jednak było małe Mickey Mouse w porównaniu z tym, jak wyglądał Lucjusz. Ułożone piękne blond kłaczki obecnie przedstawiały się w wersji „mokra włoszka”. Poprzyklejały się mu do twarzy niczym macki ośmiornicy. Wyglądał słodko z tą wkurzoną miną, błyszczącymi oczami i wodą malowniczo skapującą na podłogę. Nie wytrzymałem, gruchnąłem śmiechem demonicznym niczym sam Lucyfer, dokładnie w tym samym momencie co Piryt, z tą tylko różnicą, że duch po chwili dał dyla, a mordercze spojrzenie Mafroya skupiło się na mnie.
Pięknie, kurwa, pięknie.
To tyle jeśli chodzi o bezwypadkową część wstępną.
– Z czego się ryjesz, mokry fajfusie?! – Wrzasnął na mnie, najwyraźniej w stanie wyższego podkurwienia.
– Z ciebie! – Wyłem ze śmiechu.
– Sam wyglądasz jak ciota i masz czelność się ze mnie nabijać?! – Ryknął na mnie co sił w płucach.
Ooooo, koleś, leżysz. Leżysz i kwiczysz. Pierdzieleni hippisi, psia ich nędza!
Nim zorientowałem się, co robię, moja pięść z siłą Tysona wylądowała na oku Lucjusza. No, Raf, przydało się oglądać walki bokserskie jak miałeś cztery lata. I nieważne, że zaraz zwoła bandę dzieci kwiatów, które brzydzą się przemocą.
Szybko przestaną się nią brzydzić, jak zobaczą stempel pod okiem „współbrata”.
Eeee...
Peace, freedom, LOVE?
Jak on mi, cholera, da LOVE, to do końca życia będę chodził w spodniach dzwonach i z kwiatami we włosach...
– Przeholowałeś! – Ryknął zdławionym głosem niczym wokalista Slipknota (wierzcie mi, nie chcecie słuchać tego zespołu). – Jak ja się tak pokażę?! – Sugerowałbym dobry make-up – Won do dyrektora, zanim stracę resztki cierpliwości! A za to, co zrobiłeś, jeszcze słono mi zapłacisz! – Nie ma sprawy, podkład w osiedlowym kiosku kosztuje jakieś dwanaście zeta. A że moja stara dostała po nim obrzydliwej wysypki to już inna para kaloszy.
 Brutalnie złapał mnie za ramię, dając upust swojej wściekłości. Syknąłem z bólu. Nie wyglądał na pakersa, ale siły miał od cholery. Pociągnął mnie w kierunku schodów. Był jak Furia, wściekły, z mokrymi rozczochranymi włosami, w czarnej powiewającej szacie. Był zaczerwieniony niczym młoda dziewica, z tym, że dziewica nie czerwieni się od wkurwu, jedno ze wstydu, a ten tu miał mordercze instynkty i zapędy.
A chuj z tym, i tak miałem pofatygować się do dyrekcji, a ten przemiły kolega przynajmniej wskaże mi drogę.
O ile wcześniej mnie nie zajebie, ale to tylko taki nic nie znaczący drobiażdżek.
Się nawet nie zdążyłem porozglądać jak turysta w szortach bermudach, bo już po chwili znaleźliśmy się przed posągiem jakiegoś maszkarona ze skrzydełkami.
– Wampirożelki – warknął Lucjusz, a posąg jak za sprawą czarodziejskiej różdżki odsunął się, ukazując spiralne schody wiodące w górę. Nie powiem, szkoła nowej generacji (co nie zmienia faktu, że dla normalnych niższego rzędu) była świetnie zmechanizowana. Ruchome obrazy to, jak bum cyk cyk, dobrze ukryte projektory filmowe, duch – hologram, balony musiały spaść z jakiegoś schowka w suficie, a gargulec był na szynach i reagował na głos. Haaa, i jak się to wszystko ładnie skleja w zgrabną kupkę.
Zostałem brutalnie wciągnięty na schody, które podjechały pod drzwi. Lucjusz pchnął je mocno i znaleźliśmy się w jakimś piekielnym gabinecie. No dobra, może nie czuć było subtelnego aromatu siarki, ale było tu mnóstwo półek z książkami, wielki staroświecki kominek, żerdź z pomarańczowozłotą gęsią siedzącą na niej i biurko, a za biurkiem siedział starzec o długiej siwej brodzie i w okularach połówkach, co, jak na mój gust, JUŻ było przerażające i pełne grozy. Na ustach błąkał mu się uśmiech Św. Mikołaja. Ubrany był w śliwkową sutannę (identyczny odcień co oko Mafroya, mrrr, co za dobór kolorów!). Brakowało mu tylko koloratki, chociaż może i ją miał. Przez tę brodę i włosy nie było widać jego szyi. Sugerowałbym strzyżenie, golenie, dobry garniak i z menela można zrobić menagera.
– Witam, dyrektorze. Przyprowadziłem burzyciela porządku szkolnego – Lucjusz skłonił się dwornie i dostojnie (pomijając fakt, że nadal wyglądał jak dziecko wojny i niepokoju).
– Dziękuję ci, Lucjuszu. O, co ci się stało w oko? – Dyro strzaskał blondyna takim wzrokiem, że aż się zaniepokoiłem jego radosnym uśmiechem.
– Mały wypadek... – Lucjusz zabił mnie serią spojrzeń, wróżących mi jedynie cudowną przejażdżkę po BelzebubLandzie, i spojrzał na starca. – ... PRZY PRACY.
Uśmiechnąłem się niewinnie
– Zostaw nas samych, jeśli łaska. Dopilnuj porządku w Wielkiej Sali. Wozy i kajaki zaraz przybędą, więc zrobi się tam bałagan.
– Tak, dyrektorze – Mafroy skłonił się dystyngowanie i odpełzł do wyjścia, ociekając hektolitrami H2O.
– Rozgość się, Rafaelu – dyr wskazał mi krzesło przed biurkiem. – Nazywam się Algus Dunbelbore, a znalazłeś się w Szkole Magii w Hogparcie. Jestem tu dyrektorem, jak już zdążyłeś zauważyć.
Brawo, Bielecki. Pobiłeś swój osobisty życiowy rekord. Nie minęło nawet piętnaście minut, odkąd tu jesteś i już zasiadasz przed obliczem BOGA.
Poczekaj niech no matka się dowie, zrobi ci takie rasta w domu, że dżizas, kurwa, ja pierdolę...
Dyr lampił się na mnie z podejrzanie radosnym uśmiechem.
ZBYT radosnym.
Że teges, PEDOFIL?!
– Zastanawiasz się pewnie, skąd się tu wziąłeś, drogi chłopcze? – Zaśmiał się dziadek, a mnie przeraziła wizja seksu z tym gościem.
O w mordę... ma ktoś kubełek...?
– Nie, tajemnicę rozmnażania się moich rodziców poznałem w wieku czterech lat z książeczki „Piotruś, Kasia i maleństwo” – odparowałem. Taaajest. Bądźmy bezczelni. Chamscy i wredni. Bo wszyyyscyyy Polacy to bydło Europy...
– Zaskakująco szybko przyjąłeś do wiadomości, że jesteś w Hogparcie.
Że kurwa, CO?!
No ładnie, Bielecki, pięknie, do cholery! Wiedziałeś, że gdzieś słyszałeś już nazwisko tego gościa!
Oto wykład Ewki z dnia wczorajszego:
„– Lubiem Dunblebola, to taki miły stalusek, pomaga Galemu i w ogóle psypomina mi Dziadzia do Ozechów, no i plowadzi Hogpalt i ma lózke...”
Mgliście przypomniałem sobie, że ten koleś skojarzył mi się z Człowiekiem Orkiestrą i Caritasem w miniaturze.
Teraz tak się fajnie składało, że właśnie siedziałem przed tym całym Caritasem i zastanawiałem się, co też mogłem zjeść na tyle nieświeżego, że aż tak mi odjebało.
– Wyjaśnię ci, co tu robisz – zaofiarował się Caritas.
– Nie ma sprawy. A potem odpełznę w kierunku Tworek, gdzie zakują mnie w uroczy i jakże twarzowy kaftan bezpieczeństwa. Obowiązkowo z modnymi drapowaniami na plecach – powiedziałem, uśmiechając się w stylu „mam downa i właśnie się oplułem. Niech mnie ktoś pocałuuuujeee...”
– W szkole, do której miałeś iść, istnieje brama, coś w rodzaju świstoklaszcza, do naszego czarodziejskiego świata. Działa tylko na czarodziejów, wniosek więc z tego taki, że obudziły się drzemiące w tobie zdolności magiczne. Pięć lat za późno, ale szybko nadrobisz braki. Wyglądasz na pojętnego ucznia – powiedział beztrosko dyrektor, puszczając mi oczko.
MRAHAHA, ktoś tu chyba, kurwa, przecenił czyjąś inteligencję.
Popatrzyłem na niego jak na czuba.
Jasne, a ja jestem gwiazdą porno.
– Wracam do domu i zapisuję się na korespondencyjny kurs gotowania! – Poderwałem się gwałtownie z miejsca. A co. Dowal mu jeszcze, niech wie, ze ma do czynienia z gnidą! – Bo zupa była za słona! – No co?! To tłumaczy moje gastronomiczne zapędy!
Na dyrektorze wrażenia to nie zrobiło. O. patrzcie go, twarda sztuka. Przeszył mnie tak dobrodusznym spojrzeniem, że aż z wrażenia usiadłem.
– Tak mi przykro, Rafaelu, ale to nie jest w tej chwili możliwe. Brama do twojego świata...
Tak, tak. Pierdol, pierdol, ja się zdrzemnę.
– ... otwiera się raz na rok. W tym wypadku jesteś zmuszony tutaj zostać.
Dobra, Raf. Zaraz wyłuszczymy temu panu, że my, kurwa, z emajsiks, że akcje wywiadowcze, honor, ojczyzna i, psiamać, królowa, niech se jaj nie robi, tylko otwiera te zasrane podwoje! Ja chcę do domu na schabowe!
Uniosłem pięknie wyprofilowaną brew, potem kącik ust, złożyłem dłonie na stole, kulturalnie acz łobuzersko oparłem się łokciami o stół i pochyliłem do dziadka w geście młodego Marka Dobrzańskiego.
– Mało mnie interesuje awaryjność waszych wyjść ewakuacyjnych. Albo otworzy pan tą bramę, albo ja ją otworzę! Gołymi ręcamy, szanowny panie! O, TYMI RĘCAMY! – Machnąłem mu grabiami przed krzaczastą twarzą. Urok młodego Dobrzańskiego gdzieś się ulotnił.
Dunbelbore zerknął na dziwny zegarek na swoim ręku i uśmiechnął się do siebie.
– Za chwilę zaczyna się bankiet powitalny, należałoby już zejść do Wielkiej Sali – wstał z miejsca.
Zajekurwabiście.
Budzę się w podłym humorze, zostaję wyeksmitowany z własnego kibla, musiałem odprowadzić piszczący wyrób siostropodobny w opakowaniu zastępczym do jakiegoś w dupę kopanego kopernikańskiego dębowca, a sam trafiam do Ekologicznego Zakątka Dla Psychicznie Poparzonych.
Raf. Rób co chcesz, ale na litość ludzką, nie pal już tego gówna, bo niedługo staniesz przed Świętym Piotrem i będziesz się gęsto tłumaczył, zezując na pociąg do raju!
Dunbelbore uśmiechnął się do mnie podejrzanie. Był bardzo wysoki, co niestety wykluczało zdeformowanie mu maski twarzowej.
– Chodźmy, Rafaelu.
A mogłem iść do zaocznego. Mogłem iść do CKU. Mogłem poprzestać na gimnazjum i stać się rzygami społeczeństwa, dostając zasiłek dla bezrobotnych i pijąc królewskie z zaprzyjaźnionymi menelami pod monopolowym. Nie, kurwa. Mi się zachciało LO! A mojej matce zachciało się renomy! A niech se tą renomę do gara wciśnie!
Już miałem zacząć „Podejście Drugie: uświadom nieświadomemu świadomość, że jesteś świadomy tego, że E.T goł hołm”, nawet się w tym celu podniosłem, ale w następnej chwili zauważyłem, że ta pomarańczowa gęś gapi się na mnie z zaciekawieniem.
– Nie jop się tak na mnie, bo cię przerobię na smalec! – Syknąłem złowieszczo, z godnością wyżymając mokrą jeszcze koszulę. – Kto normalny trzyma pomarańczowe gęsi w swoim gabinecie? Doktor Dolittle?!
Gęś zagęgała przyjaźnie i skubnęła mnie w mokrą grzywkę. Bezczelność.
– Giń, ty brudne zwierzę! – Wrzasnąłem i zamachnąłem się notatnikiem. W butach miałem to, że gęś to ptak.
– Rafaelu, zostaw Fawkissa w spokoju, trzeba już iść! – Dunbelbore odciągnął mnie od ptaszyska i wyprowadził siłą z gabinetu. Przemoc. Patologia. Pewnie jeszcze cowieczorne czarne msze, orgie, picie drinków ze świeżej gęsiej krwi i noszenie dziwnych łachów odsłaniających pępek. Ta placówka nie spełnia podstawowych norm europejskich.
– Fawkiss? Co za kretyn nadaje gęsi imię? Jak kupię sobie rottweilera to dopiero będzie zabawa! – Zatarłem radośnie łapki.
– Czy ty często rozmawiasz sam ze sobą, chłopcze? – Dunbelbore wyglądał na rozbawionego.
– Tylko wtedy, kiedy obok nie ma kogoś inteligentnego do normalnej konwersacji – odparowałem bezczelnie. – I zawsze wtedy, kiedy cudze gęsi przyznają się do mojej grzywki.
– Fawkiss to nie gęś, tylko feniks! – Caritas ryknął dobrodusznym śmiechem Świętego Mikołaja, a ja spojrzałem na niego spod oka.
– Wsio rawno. Po upieczeniu i tak nie widać różnicy – burknąłem, odgarniając czarne zbuntowane kłaki z oczu. Przeszliśmy długim korytarzem i wreszcie dotarliśmy do celu.
Przez ogromne dębowe drzwi weszliśmy do jakiegoś pomieszczenia, no i szczerze powiedziawszy moja szczęka rozpoczęła podróż za jeden uśmiech po posadzce.
Wielka Sala była WIELKA. OGROMNA. Kurwa mać, moje mieszkanie to przy tych rozmiarach ledwie schowek na miotły, pomyślałem ponuro. Stały tu cztery długie, ustawione równolegle do siebie stoły, a piąty ustawiono na samym końcu sali w poprzek tak, żeby tworzyło prezydium. Co za rozmach, co za styl, kupa kasiory poszła się chędożyć na sam czynsz za to cholerstwo, dorzućmy jakieś projektory rzucające widoczek na sklepienie, plus drewno na kominki i takie tam duperele. Miodzio, księgowość pełną parą, rachunki astronomiczne, czesne pewnie też kurewsko wysokie.
Niech mnie ktoś zabijeee...
– Widzę, że ci się podoba – zachichotał Caritas. No jasne, kolo, może podpiszę papier na podnajem tego gruntu? Zrobię sobie boisko do kosza, boisko do piłki nożnej i basen. I jeszcze zostanie mi kupa miejsca.
Z przewagą kupy.
Z daleka zauważyłem Lucjusza, który stał nieopodal prezydium (ciekawe czy kupił sobie korektor do ryja) i rozmawiał z dwiema dziewczynami wyglądającymi na moje rówieśniczki.
Caritas pofatygował się do nich, a ja musiałem popełznąć za nim. Lucjusz zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem. Nadal był mokry. Miałem zamiar kwiknąć zabójczym rechotem, ale zabójczy rechot zakończyłby się śmiercią. Lucjusz przejawiał niepokojące objawy bycia miejscowym Chuckiem Norrisem.
Zamiast ryzykować życiem, postanowiłem oblukać panienki.
Jedna z nich miała długie wijące się czarne loki podpięte szara spinką, druga zaś szare długie loki podpięte czarną spinką. Obie miały identyczne jadowicie zielone oczy, białą cerę i zdradzieckie uśmiechy na ustach. Wzdrygłem się niezauważalnie. Takie sucze, że strach się odezwać, bo rozszarpią, zgwałcą i ogołocą portfel. Niekoniecznie w tej kolejności.
Ubrane były w identyczne kostiumy jak z Matrixa, z tym, że ta czarna miała szary, a ta szara czarny.
Carramba.
Bliźniaczki.
– Witajcie, panienki – dziadzio uśmiechnął się szeroko. Tu cię mam, dziadu! Podobają ci się takie młodziutkie dzierlatki!
O, bue. To było obrzydliwe, Rafael, od dzisiaj koniec z paleniem tego gówna i oglądaniem pisemek porno klasy Z.
– Rafaelu, poznaj, proszę, Anikę i Sylwitę Darckmond. One trafiły tu już rok temu i, jak widać, mają się naprawdę dobrze. Dziewczęta, poznajcie proszę Rafaela Bieleckiego.
– Miau, kociaczku... – Szarowłosa puściła mi tak drapieżne oczko, że złapałem się kurczowo za mój (jeszcze) wypełniony moniakami portfel (w razie czego mogłem im go rzucić, niech się hieny o niego biją – ja dla pięciu zeta i osiemnastu groszy nie będę ryzykował utratą dziewictwa i kilkoma miesiącami rehabilitacji) i cofnąłem się gwałtownie...
... po czym potknąłem o nogę Pana Caritasa i runąłem na Lucjusza.
– PALANCIE NIEDOROBIONY! – Dostałem ładny opierdol.
W sumie szybkie oszacowanie szans przyniosło mi wydruk strat i zysków. Wolałem trzymać się blisko Mafroya. Siostry D. przyprawiały mnie o dreszcze i nerwowe drgania mięśni policzkowych. Wolałem dostać po mordzie od mokrego i wkurwionego hippisa, śpiewającego o wolności i paleniu trawki, niż dostać się w łapska dwóch wygłodniałych lwic w lateksach.
Taaak.
Zapowiada się zaaajebisty rok szkolny, Bielecki.