wtorek, 21 sierpnia 2018

WPIS 5: D jak Dłuto i Dupa, czyli do pracy, rodacy!

Święty spokój to luksus, na który nie każdy zasługuje. Moje doczesne życie chyba nie uzbierało tylu kuponów, żeby się dorobić chociaż odrobiny tego luksusu.
– OŻESZKURWAAA....!
Wbrew pozorom to tylko spontaniczna reakcja człowieka niezupełnie rozbudzonego na atak ze strony czegoś makabrycznie ciężkiego, co trybie przyspieszonym znalazło się na jego głowie.
Dzień dobry, nazywam się Rafael Bielecki i właśnie wylądowało mi na ryju coś twardego.
Szarpnąłem się dziko, zaplątałem w prześcieradło i na miły początek dnia pocałowałem namiętnie podłogę.
Ryk śmiechu dwóch chłopaków rozbudził mnie całkowicie, chociaż ślepia standardowo zaklejała mi żółta mazia. Regullux i Severyn trzęśli się, rechocząc dziko.
– Nie macie co robić?! TO JA WAM ZARAZ ZNAJDĘ CIEKAWE ZAJĘCIE, palanci niedorobieni! – Wrzask Mafroya sprawił, że omal nie wturlałem się z wrażenia pod łóżko.
– Chcieliśmy tylko obudzić nowego kolegę... – Reg krztusił się własnym brechtem.
– Zwalając mu na głowę ciężki kufer?! Daj, ja ci zrzucę na ryj twój ciężki bagaż, zobaczymy jakim baranim śmiechem będziesz się zanosił, debilu!
TRZEP!
– Won, WON NA ŚNIADANIE!
– Dobra, dobra, nie chciałem... – Usłyszałem burknięcie Regulluxa. – ... tak lekko...
TRZEP!
– DOBRA, już mnie nie ma!
Trzaśnięcie drzwiami zadzwoniło mi w uszach niczym gong.
– A ty...? – Groźny głos Mafroya skierował się prawdopodobnie w stronę równie dowcipnego co Regullux Severyna.
– To był pomysł Bracka, nie mój...! Ja też znikam!
TRZASK!
– Bielecki, żyjesz, człowieku? – Silne ramiona pomogły mi się podnieść z podłogi. Przetarłem oczy, chwiejąc się na nogach.
– Chciałbym zaprzeczyć... – Duknąłem, masując sobie obolały łeb. Spojrzałem mglistym wzrokiem na blondyna. – Malowałeś twarz na zielono, czy coś mi się popieprzyło w mózgu...?
– Zakładając, że masz mózg – burknął Mafroy, mierząc mnie wzrokiem. – Przed pójściem spać zawsze nakładaj zaklęcia ochronne na łóżko, bo któregoś dnia ockniesz się w trumnie.
Jasne. Może mam się jeszcze okadzać wonnymi kadzidłami i maczać dłonie w krwi dziewicy? Zakładając, że w tym zamku jest jakaś dziewica, rzecz jasna, a przy takiej rozpuście jaka tu panuje to dziewictwo jest chyba tylko „honoris causa”.
– Idę pod prysznic, masz się ubrać i na mnie zaczekać – rozkazał blondas i trzasnął drzwiami od sracza. Westchnąłem ciężko i zerknąłem na twardego agresora, który przyprawił mnie o poranny ból bani. Na podłodze obok mnie spoczywał wielgalachny zielony kufer. O dżizas krajst, to CUD, że mnie nie zabiło!
Hm.
Zaryzykuję i otworzę. Jak wybuchnie to terroryści ucieszą ryje, że powiódł się zamach na największy zamcior jaki w życiu widziałem. Takie World Trade Center po zdemontowaniu i zabawie klockami LEGO.
Otworzyłem wieko, spodziewając się subtelnego „JEBUDU!” i donośnego „BIELECKI, NA DYWANIK DO BOGA!”, ale na szczęście okazało się, że jak zwykle jestem idiotą o debilnej wyobraźni. W „małym bagażu podręcznym” (który o mało co nie zrobił mi z pyska galaretki) znalazłem wymiędolone spodnie, wygniecioną koszulkę i kulkę skarpetek oraz majtki. Co prawda zaniepokoiło mnie to, że ciuchy wyglądały na używane przynajmniej przez miesiąc bez przerwy (o, losie, gacie noszone miecha...!), ale zapach sugerował, że jednak całkiem niedawno przechodziły gruntowną odnowę biologiczną w odmętach pralki. Generalnie woń czystych łachów mnie uspokoiła, więc założyłem spodnie na dupę, skarpety na swoje stópki (paznokcie u nóg już trzeci tydzień wrzeszczą o obcięcie, ale lenistwo je przegłosowało) i już miałem naciągnąć na grzbiet koszulkę, kiedy z czeluści kibla wyszedł Mafroy.
Drgnąłem gwałtownie.
Wyszedł ubrany tylko w dżinsy. Ogólnie wyglądał tak, jakby dopiero co Michał Anioł wyharatał go swoim dłutem w marmurze...
STOP, STOP, nie TYM dłutem, zboczeńcu! Jezu Chryste, za dużo telewizji...
– Bielecki, dziecinko, zaraz żuchwa wypadnie ci z zawiasów i pierdzielnie o podłogę. Poza tym masz ubytki w uzębieniu – Mafroy uśmiechnął się krzywo, patrząc na mnie z wyższością. Zatrzasnąłem klapę, błyskawicznie odwracając wzrok od boskiego kolesia. Serce waliło mi jak oszalałe. Uspokój się, ty bezmózgi bezmózgu! – Musimy się pospieszyć, bo spóźnimy się na lekcje, a przecież wypadałoby pojawić się na śniadaniu. – Blondas sięgnął po czarną koszulę, która leżała na jego nienagannie pościelonym wyrze. Zgrabnymi palcami zaczął zapinać guziki. – Zwiąż mi włosy, co?
Rzucił mi gumkę, a ja na drewnianych kopytach podszedłem do niego. Poczułem się jak wafel, ale nic nie powiedziałem. Staliśmy twarzą w twarz, oko w oko, ząb w... nie, kurwa, coś mi się popieprzyło.
– No pospiesz się, drewniaku, bo nie mamy czasu! – Zirytowało się bożyszcze. Musiałem stanąć bardzo blisko i niemal objąć kolesia ramionami. Delikatnie, bojąc się szarpnąć, zebrałem jego jedwabiste włosy i związałem je gumką.
– Mam ci wyrwać garść kłaków? – Burknąłem, maskując strach. – Nie ma sprawy, za taką perukę niejedna cizia oddałaby nawet własną cnotę.
Poczułem dreszcz, kiedy oddech Lucjusza otarł mi się o policzek. Bielecki. W–tej–chwili–przestań!
– Już? – Bond sięgnął do kucyka i nasze dłonie zetknęły się lekko. Gwałtownie zabrałem przeszczep, czując się jak ostatni debil. – Słuchaj, czego ty się tak na mnie lampisz, co? – Aż podskoczyłem. Mafroy głos miał beznamiętny i równie ciepły co dupa Eskimosa przy akcie defekacji, ale w oczach widać było niebezpieczne błyski.
– Zastanawiałem się nad tym, gdzie podział się sinior mojej produkcji – walnąłem nieostrożnie. Mafroy zacisnął wargi i bez ostrzeżenia pchnął mnie na ścianę. Aż mi zabrakło oddechu. Mamo, nie bij, NIE BIJ, PRZETŁUMACZ! Lucjusz oparł się jedną ręką obok mojej głowy, drugą przycisnął mnie za klatę, uniemożliwiając mi tym samym szybki iskejp. Wpatrzył mi się hipnotyzującym wzrokiem w ślepia.
– Bielecki... – Zaczął, ale w tym samym momencie życie uratowało mi tornado.
W tej samej chwili drzwi łupnęły zgrabnie o ścianę i do pokoju wpadli spleceni w namiętnym tańcu Regullux i Anika. ZBAWCY! Chyba kupię im paczkę prezerwatyw w podzięce!
Wyrwałem się z blond niewoli i przeskoczyłem przez własne łóżko, czując się fałszywie bezpiecznie. Ani śmiałem głębiej odetchnąć, bo Mafroy spurpurowiał ze złości, z Adonisa zamieniając się w Leppera.
– BLACK, do kurwy nędzy, co ty tu robisz?!
Czarnowłosy oderwał się od twarzy Anix i spojrzał nieprzytomnie na blondasa.
– Lu...? Jeszcze tu... Co TY tu robisz?!
– Mieszkam tu, do cholery! I właśnie się ubieram! A ty mi z pokoju burdelu robić nie będziesz, więc WON MI STĄD!
Ożeż... Jeszcze chwila a zacznie się tu akszyn z kałachem w roli głównej! 
– Mafroy, zlituj się, Sita okazała miłosierdzie i anulowała szlaban...
– Dla mnie to ona mogła zesłać na was nawet Ducha Świętego, do cholery! Idźcie się cieszyć gdzie indziej! – Mafroy zamieniał się w gremlina. Generalnie na gizmo to on nie wyglądał, ale teraz o mało co nie pokazał kompletu zębów i pazurów Wolverina.
Anika uśmiechnęła się zabójczo i spojrzała na mnie, nieszczęsnego, po czym na pseudoarystokratę w szale zniszczenia i błysk zrozumienia pojawił się w jej oczach.
– Reggy, chodź do łazienki, umyję ci podwozie... – Zachichotała, ciągnąc go za łokieć w kierunku kibla.
– Już nawet we własnym dormitorium nie można posiedzieć... – Mruknął Brack idąc za swoją wybranką.
– A spróbujcie spóźnić się na lekcje, to mordy obiję i wlepię tygodniowe szorowanie korytarza szczotką do zębów! – Ryknął wkurwiony Mafroy, posyłając w stronę drzwi od sracza tak mordercze spojrzenie, że poczułem je całym swoim jestestwem.
– Pieprzony preeefeeea... aaach! – Jęk Regulluxa był aż nazbyt jednoznaczny.
– Apage, Satane... – Przeżegnałem się pobożnie, z braku doświadczenia lewą kończyną górną.
– A ty czego stoisz jak dziwka pod latarnią?! Ubieraj się, chyba że zamierzasz paradować po szkole w samych gaciach! – Skoncentrowany wkurw Mafroya strzelił mnie w mordę.
– Nawet w nich będę robił za widowisko, więc co za różnica... – Mruknąłem, ale błyskawicznie naciągnąłem koszulkę, bo blondas strzelał piorunami z oczu. Byłem gotowy w rekordowym czasie i nawet udało mi się nie założyć t–shirta na lewą stronę.
– Zakładaj to – oberwałem jakąś szmatą prosto w twarz. Wziąłem to coś w dwa palce i zerknąłem na nie z uroczym „WTF?!”.
– Co to za włosiennica, do diabła...?! – Wykrztusiłem.
– To szata, ignorancie. Zakładaj, bo jak ja ci pomogę, to będzie twój gajer do trumny! – Mafroy zabijał spojrzeniem i intencjami. Szata czy szmata, co za różnica... Wciągnąłem to na grzbiet i poczułem się jak Neo z Matrixa (po naciągnięciu kaptura jak Ojciec Dyrektor), tyle że z zielono–srebrną odznaką z wężem.
Zoofile, psiamać.
– Różdżka. No nie jop się na mnie, człowieku! Różdżki na oczy nie widziałeś, że masz oczy jak galeplony?!
Nie, no jasne. Na moim osiedlu są tacy z magicznymi różdżkami. Tylko grubszymi i dłuższymi. Ich magiczne zaklęcie to „Komórka czy wpierdol?!”. Natychmiast mają komórkę. A dla jaj i tak dostajesz wpierdol. Na takich mówi się drechy i skinheadzi.
– Że cooo? – Wyrwało mi się kretynowato.
– Picasso w kolorach! – Zbulwił się Lucjusz, po czym wyciągnął z mojego kufra kijaszek jakim Ewka zazwyczaj bawi się w Jedi, po czym wcisnął mi to w łapsko. – Trzymaj!
Zacisnąłem palce na drewnie i nagle poczułem uderzenie gorąca w palcach. Uczucie podobne do wsadzenia grabi we wrzątek. Pisnąłem, kiedy z czubka posypały się iskry jak z zimnych ogni. SZATAN, DZIEWICE I GWAŁTY!
Drewno wypadło mi z łapy, kolejny snop iskier sypnął się z tego czegoś, a ja odskoczyłem, przywalając piętą w nogę łóżka.
O kurwa, jakie ładne gwiazdy.
– Podnieś różdżkę, idioto, nie mamy całego dnia! – Zmarszczył się Lucjusz, nieczuły na moje cierpienie. Podniosłem różdżkę z ziemi, bojąc się, że zaraz wyskoczy z niej mały zielony ludzik i zacznie obgryzać mi sznurówki.
Nic mnie dzisiaj nie zaskoczy. NIC.
– Idziemy.
Wyruszyliśmy na podbój Wielkiej Sali.
Przy stole Ślizgronów siedzieli już Sita i Severyn. Regullux i Anika odprężali się w kiblu, więc mogłem odetchnąć. Chyba wolę przerwę reklamową niż ich porno.
ŻARCIE!
Rzuciłem się na półmiski, ignorując zniesmaczone spojrzenia sąsiadów. Ten obok mnie zwiał na drugi koniec stołu. Ups. Chyba wczoraj miał przyjemność być przeze mnie oplutym. Kartofelki smakowały...?
MUSLI! Nooo i to się nazywa obsługa!
Mafroy z Sitą prowadzili chłodną perorę o jakiś Gryffionach. Severyn zamknął ryja w książce. Ależ on towarzyski, no po prostu gada jak najęty.
W momencie kiedy ostatnia łycha płatków wprowadziła się z walizkami do mojego żołądka, do naszego stołu podszedł jeden z profesorów. Wyglądał jak mors, aż dziw, że Greenpeace jeszcze się tu nie pokazało. Bogato zdobiona kamizelka ciasno opinała jego brzuch. Cud, że guziki mu nie strzeliły. Mors posiadał rude wąsy i słomiane włosy z łysinką na czołem. Yummy.
– Dzień dobry, panie profesorze – Lucjusz poderwał swoje dupsko i z szacunkiem skłonił się morsowi. W jego ślady poszła zarówno Sita jak Severyn. Tylko ja siedziałem jak przychlast.
– Witaj, Lucjuszu. Jak widzę, panna Darckmond wygląda równie olśniewająco jak zawsze. Gdzie podziewa się równie śliczna siostra?
– Została w dormitorium. Bardzo źle się poczuła – powiedziała dziewczyna, łżąc jak pies.
Uhm. Tak źle, że padła na kolana.
O geeez, wolałbym sobie tego nie wyobrażać...
Mafroy spojrzał na mnie morderczym wzrokiem i dopiero wtedy załapałem, że powinienem ruszyć dupsko. W tej samej chwili mors dostrzegł moją skromną osobę i jego twarz rozpromienił szeroki uśmiech. O losie, kolejny interesujący się dziećmi w nieodpowiedni sposób?!
– Och, jak miło! Mój nowy podopieczny, Rafael Bielecki, nieprawdaż? – Ucieszył ryja. Co za podejrzana kadra, dyrektor jak Wojciech K. z Poznańskich Słowików, profesor a'la Polański, tylko pewnie z apetytem na każdego nieletniego.
Mafroy poderżnął mi gardło jednym spojrzeniem, więc niechętnie wstałem z miejsca.
– Tak, panie profesorze.
– Wspaniale, że trafiłeś do tak zacnego domu, jakim jest Slytegrin! Mam nadzieję, że przyniesiesz nam chlubę! – Gościu jebnął mnie radośnie w ramię, aż mi woda w mózgu zachlupotała. –  No tak, my tu gadu gadu, a plany lekcji same się nie rozdadzą!
Wcisnął każdemu z nas papier do rąk.
– W najbliższy piątek organizuję herbatkę. Zapraszam pana, panie Mafroy, obie panie Darckmond, pana Snake'a no i mam nadzieję, że pan Bielecki również do nas dołączy! – Mors znowu ucieszył się zbyt szeroko jak na mój gust.
Jasne. Pędzę, lecę, nogi łamię.
Kolo rozprostował żagle i popełzł do innych uczniów. Adieu, nie pisz, nie dzwoń, a najlepiej w ogóle nie wracaj.
– Co to za fajans? – Zapytałem grzecznie Mafroya, siadając na tyłku.
TRZEP!
– Trochę kultury, ty pieprzony troglodyto! – Oberwałem w kość potyliczną. – W mazak dawno nie dostałeś? To nasz opiekun i nauczyciel eliksirów, Slugborn, więc uważaj na słowa, bo będą cię zeskrobywać ze ściany! – Bond zmiażdżył mnie spojrzeniem Andrzeja Gołoty.
Ja nie wiem, on to chyba ma stan permanentnego PMSa. No–Spę, przystojniaczku...?
– Luz. Zajarzyłem. Nie musisz mi obiecywać rozatomizowania w obrębie paru metrów – wymamrotałem, masując łeb. Mafroy spojrzał z uczuciem na sufit, zęby zgrzytnęły jak paznokcie o starą tablicę.
– No, to w piątek pierwszy zjazd Fanów Ślimaka – westchnęła Sita, podchodząc do Mafroya. – No i mamy jego w drużynie – wskazała na mnie głową, jawnie ignorując to, że siedzę obok.
Ej.
Cholera.
Ja naprawdę nie jestem upośledzony!
– A Anice naprawdę założę gryzący pas cnoty i żelazną machę. Się zdzira nauczy, że ja nie jestem jej chodzącym dzienniczkiem ucznia z usprawiedliwieniami, do kurwy nędzy!
Aua.
– Dobra, zbieramy dupy w troki, mamy transmutację, a ta krowa McGolagarr to chodzący zegarek – Lucjusz złapał mnie za łokieć i szarpnął w kierunku wyjścia.
– Transco...? – Przed oczyma zajaśniała mi pełna grozy i makabry scena grupki facetów uczących się malować i dobierać długość spódniczki do koloru włosów, czy coś tam w tym guście.
– Transmutacja, człowieku. Dziedzina magii. Wychowywały cię dzikie zwierzęta, czy co? – Sita skrzywiła się z niesmakiem, patrząc na mnie z wyższością.
Westchnąłem mało filozoficznie i powlokłem się po schodach na górę, starając się nie zgubić Lucjusza. Tym razem przed oczami miałem wizję makabry w postaci wyciągania z kapelusza faceta pod czterdziestkę umalowanego na styl Kleopatry.
To już koniec.
Pod klasą czekaliśmy jeszcze jakieś pięć minut, aż zadzwonił gong na lekcje. Dosłownie dwie sekundy później przydrałowała do nas Miss Ojro. Khe. W sumie z tym wyglądem to może być profesor McGacekgarr.
– Siadamy na końcu klasy. Zachowuj się jak człowiek, a nie jak buszmen! – Syknął mi życzliwie Lucjusz. Wpakowałem się na swoje miejsce, Ojro zaczęła perorę. No to idziemy w stan uśpienia... ZzZz...
Ocknąłem się dopiero wtedy, gdy coś kwaknęło mi donośnie do ucha.
O kurwa, czy jest na sali lekarz?!
– Co?! Gdzie?! To nie ja zjadłem knedle Agusi! – Wyrwało mi się, a Lucjusz przejechał ręką po twarzy.
Grunt, że nie po mojej.
– Może tak przestaniesz robić wieś?! – Ścisnął mnie z całej siły za udo, a mięsień odśpiewał mi rockowy protest song.
– W sensie, że o co chodzi, bo ja takie dziecko z Polski... – Duknąłem, wreszcie dostrzegając ławce przede mną owo coś, co przyprawiło mnie o stan przedzawałowy i wcześniejszą miażdżycę żył.
– Masz przed sobą kaczkę, którą musisz zamienić w kruka Corvusem. Capsisco?!
– Aaaa... – Wytężyłem szereg szarych komórek. – Eee... nie capisco. Jaśniej?
– Całe życie z idiotami... – Mafroy prawdopodobnie w tej chwili miał ochotę mnie zajebać, ale obecność Ojro nieco mu to utrudniała.
Rozejrzałem się po klasie. Wszyscy dźgali swoje kaczuchy różdżkami i krzyczeli coś bełkotliwie.
– To nie zadziała. – Fatalizm mode on. No, ale skoro konformizm i maltretowanie ptactwa, no to why not?
– CORPUS! – Ryknąłem, coby się wykazać umiejętnościami i objętością płuc.
Ups.
Chyba coś spieprzyłem.
– Co się dzieje?! – Odryknęła Gackowa, spiesząc w naszym kierunku. Mafroy przezornie odskoczył, krzywiąc się z obrzydzeniem. – Bielecki, CO TO, do cholery, jest?!
– Eee... No, pani profesor, mnie to wygląda na kobiecy korpus z dwoma cyc... piersiami, bez kończyn górnych, szyi, du... okolicy pośladkowej i całej reszty, ale mogę się mylić... – Powiedziałem, odsuwając się z krzesłem od fragmentu żeńskich zwłok. – Na dodatek ociekają hektolitrem hemoglobiny... Z braku dokumentów nie jestem w stanie ustalić danych osobowych denatki...
Eeee... Fail?
– Skąd to się tu wzięło?!
– Spieprzyłem...? – Zasugerowałem niepewnie.
– Minus dwadzieścia punktów dla Slytegrinu, Bielecki! Proszę to sprzątnąć!
Belfrzyca zawinęła ogonem i poszła opieprzać kogoś innego. Mafroy dyszał żądzą mordu. Jednym machnięciem różdżki usunął efekty uboczne mojej WIELKIEJ PRZYGODY z magią.
– Ja nie znam się na czarach... – Wyjęczałem z rozpaczą.
– W takim razie zrobię ci przyspieszony kurs magii, kurwa mać! Pięć lat w dwa tygodnie!
AAAAAA!
– Chyba cię posrało!
– Zaczynamy od dzisiaj i nie ma, że boli – Mafroy pochylił się nade mną tak władczo, że mnie zatkało.
– Chrzań się. – Taaajest, Raf. Nacharchaj mu na buty, niech se buc nie myśli!
– Szacunek!
– Gdzie?
– W du... – Lucjusz nie skończył, bo rozległ się gong. Dobra, proszę wycieczki, spierdalamy przed tubylcamy!
W ciągu trzech sekund wyparowałem z klasy i schowałem się w jakimś pustym jak lodówka studencka korytarzu. Na razie dam sobie spokój z zajęciami.
Niech żyją wagsy!

6 komentarzy:

  1. Czytałam Bieleckiego tyle razy, źe mogę go recytować w nocy o północy, a nadal śmieszy mnie tak samo :D wielbienie twoich tekstów na 100%!

    OdpowiedzUsuń
  2. O matko tego zapomniałam! Hahahahhaha padłam przy Anice. Kocham, udostępniaj jak najczęściej :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Yay! Dzięki za nowy rozdział! :33

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedy można się spodziewać kolejnego wpisu? .-.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kiedy można się spodziewać kolejnego wpisu? .-.

    OdpowiedzUsuń
  6. Co z 3 częścią? Jakie wiadomości?

    OdpowiedzUsuń

Atakuj tekst, nie autora. Nie reklamuj się na chama, komentarze z chamską reklamą usuwam bez zbędnego halo.